You are currently viewing Głód Cieni: Zapomniana noc w Polkowicach z 1742 roku

Głód Cieni: Zapomniana noc w Polkowicach z 1742 roku

Historia, którą Polkowice chciały przemilczeć

Polkowice 2025. Po blisko dwóch  latach kwerend – od zakurzonych regałów Archiwum Państwowego we Wrocławiu, przez prywatne kroniki polkowickich mieszczan, aż po nieopisane pudła parafialnych papierów ukryte na strychu kościoła św. Michała – udało mi się złożyć w całość historię, którą mieszkańcy miasteczka woleli zamknąć w szeptach. Z pojedynczych śladów: spróchniałych raportów, spłowiałych rachunków za świece, a nawet skrawków skazań na spowiedź, wyłoniła się noc 25 maja 1742 roku – noc tak gęsta, że w jej cieniu stulecia wydały się jedną, drżącą chwilą.

Najpierw były koślawe podpisy dwóch stróżów – Christopha Vogla i Christopha Helbicha – notowanych drżącą ręką burmistrzowskiego pisarczyka. Potem odkryłem zapomnianą księgę wydatków gospody „Pod Trzema Murzynami”: rachunek za beczkę piwa „opłacono, lecz nie wypito”, opatrzony dopiskiem „noc złego światła”. Dalej – seria anonimowych listów, wysyłanych po mieście tuż po feralnej dacie: „Łaska przeszłości prosi o ciszę”, „Zaułek Siedmiu Grzechów odetchnął”.

Najcenniejszym znaleziskiem okazał się jednak zaplamiony notatnik czeladnika bednarskiego, wciśnięty w szczelinę pod rozerwanym stropem dawnej łaźni miejskiej. Na kilkunastu stronach podpisał on własną grozą, co widział o świcie: “Krzyczące cegły, purpurowe iskry, głód w kamieniach, który liczy ludzkie winy…”. Te relacje – zszyte ze sobą jak rozdarte fragmenty chorągwi – pozwoliły mi odtworzyć przebieg całej nocy, scenę za sceną: od pierwszego migotania duchów przy rynku, przez kulminację w zaułku bez nazwy, aż po świt, który zaszedł nad miastem z zapowiedzią jeszcze głębszego mroku.

Oto opowieść, którą złożyłem z owych kruchych odłamków pamięci. Nie roszczę sobie prawa do pełnej prawdy – tamtej nocy czas pękł i odcisnął się w ludzkich umysłach niczym krzywe zwierciadło. Ale każda data, każdy imienny cytat, każdy cień na kartach archiwalnych jest autentyczny. Reszta – echo, które dołożyłem, by zrozumieć, dlaczego Polkowice do dziś pachną wilgotnym miodem, gdy tylko zegar ratusza zatrzyma wskazówkę choćby na ułamek sekundy.

Jeśli więc w kolejnych stronicach poczujesz chłód kamiennych lwów, usłyszysz łaciński szept, zobaczysz jak bruk oddycha – wiedz, że to nie literacki zabieg. To retrospekcja zdarzeń, które naprawdę zapadły w tkankę miasta. A kiedy dojdziesz do Zaułka Siedmiu Grzechów, pamiętaj: pradawne zło nie lubi, gdy się o nim pisze. Ono lubi, gdy się grzeszy.

Noc w Polkowicach

Zaczynamy…

Rynek Polkowic rozpuszczał się w granatowo-czarny aksamit nocy. Ostatni przechodnie znikali w wąskich przejściach między kamienicami, a ceglaste fasady – za dnia ciepłe i przyjazne – w bladym świetle latarni przybierały barwę zaschniętej krwi. Kamienne lwy u wejścia do ratusza wyglądały na udręczone, jakby trzysta lat patrzyły zbyt długo na ludzkie lęki.

Nocny stróż Christoph Vogel przystanął na środku bruku. Srebrzysta mżawka osiadała na jego płaszczu, a krople spadające z gzymsów odmierzały czas głośniej niż zegar na kościelnej wieży. W płonącym koszu przy kuźni dogasały ostatnie polana; igły ognia trzaskały żałośnie, opluwając powietrze iskrami, które gasły w locie jak zbędne wspomnienia.

— Spokój nieludzki… — wymknęło mu się półgłosem, gdy poprawiał latarnię. — A jednak czuć, jak miasto wstrzymuje oddech.

Zapach świeżo nasiąkniętego wodą drewna mieszał się z metaliczną wonią kutych bram i czymś jeszcze: słodkawą, ledwie uchwytną nutą, jak po rozbitej beczce miodu. Ten aromat przywołał wspomnienie ciepłych popołudni na łąkach pod Polkowicami – kontrast tak bolesny, że Vogel automatycznie przycisnął dłoń do piersi, jakby chronił iskierkę letniego spokoju przed ostrym zimnem nocy.

Zerknął na ratusz; zegar właśnie wybił dziesięć razy, a echo rozlało się po rynku i dotarło aż do gospody „Pod Trzema Murzynami”. Szyld z trzema czarnymi sylwetkami kołysał się nerwowo, zawiasy piszczały jak zardzewiałe skrzydło nietoperza. W ciemnych szybach odbijał się nikły blask latarni – i coś jeszcze, coś zbyt szyb­kie­go, by złapać kształt.

— Helbich pewnie już sprawdza mury — powiedział głośniej, upewniając się, że głos wciąż mu służy. — Niech będzie blisko; ta noc pachnie zbyt gęsto.

Z sąsiedniego zaułka dobiegło skrzypnięcie drzwi. Potem cisza. Vogel przesunął palcami po zimnym metalu latarni, aż szkło zaparowało od jego oddechu; miał wrażenie, że niewidzialna mgła wślizguje się między kocie łby i oplata mu łydki jak lepki kokon.

Pochylił głowę: nad dachami przemknęło milczące ptaszydło – kruk czy może sowa – i zniknęło przy wieży kościoła św. Michała. Cień ptaka wydał się nienaturalnie długi, krzywy jak pęknięte skrzydło. Vogel śledził go do ostatniego mrocznego pociągnięcia.

Nagle lodowaty podmuch zgasił płomień w latarni. Serce stróża zabiło mocniej: czuł, że tej nocy Polkowice zamierzają opowiedzieć historię, którą później będą szeptać pokolenia. Bramą do tej opowieści była ciemność – gęsta, głodna i niepokojąco realna.

— Światło! Na miłość Boską… — syknął, cofając się o dwa kroki.

Zanim rozważył, czy to podmuch, czy coś znacznie zimniejszego zdmuchnęło płomyk, usłyszał trzeci dźwięk tej nocy: stuk butów na mokrym bruku. Powolny, miarowy, nie całkiem ludzki rytm rozchodził się po pustym rynku, jakby miasto samo biło niewidzialnym sercem.

Chłód wpełzł mu pod kołnierz. Para z oddechu unosiła się spiralą nad głową. Każdy krok, każda drgająca kropla powietrza mówiła: Polkowice nie śpią. One czuwają, skrywając tajemnicę budzącą się właśnie teraz.

Vogel zacisnął dłoń na trzonku latarni i bezwiednie zerknął w stronę gospody. Ponad kołyszącym się szyldem przemknął słaby, mleczny błysk – jakby ktoś zapalił świecę po tamtej stronie rzeczywistości.


Łukowaty pasaż prowadzący z rynku na ulicę Młyńską był pusty, chłodny i wilgotny jak kamienny tunel studni. Mgła przyklejała się do ścian, a każdy krok odbijał się wielokrotnym, nerwowym pogłosem. W tej białej ciszy odezwało się mokre chlupnięcie butów – Christoph Helbich zbliżał się powoli, wciągając ramiona głębiej w kołnierz płóciennego płaszcza.

Półmrok przeciął blady jęzor światła – latarnia Christopha Vogla. Płomień jarzył się dziwnie zielonkawym blaskiem, jakby trawiła go choroba.

Vogel odwrócił głowę.
— To ty, Helbich? – zapytał półszeptem. – Światło dziś buntuje się gorzej niż rekrut przed musztrą.

— Psiakrew, zgasłoby całkiem, gdyby nie ten przeklęty chłód – odburknął Helbich, strzepując wodę z kapelusza. – Jeszcze w południe było jak na odpuście, a patrz pan: maj wygląda jak listopad.

Vogel uniósł latarnię.
— Nie wiatr zadął, choć płomień zgasł. Po prostu… ustąpił – rzekł spokojnie, jakby zdał raport. – Słyszałeś kroki?

— Odkąd wyszedłem spod murów. Idą, nie przybliżają się. Jak echo bez ust – odpowiedział Helbich, przyciskając halabardę do piersi. – A dachówki lecą same z siebie. Coś ty tu narobił?

— Nic. Miasto chyba samo nosi w sobie burzę – mruknął Vogel. – Mówią, że przy „Trzech Murzynach” wczoraj tańczyły iskry, choć ognia nie było.

Helbich splunął w bok.
— Iskry bez płomienia? Tego to jeszcze nie pili. Ale pijany wieszczy prawdę albo bzdurę – kto ich odróżni?

Niebo przecięła sucha detonacja łupniętej dachówki. Tuż po niej latarnia Vogla buchnęła mlecznym światłem. Na mokrym bruku ukazały się wąskie, połyskliwe smugi – jakby ktoś przeciągnął szarfę utkanej pajęczyny.

Helbich wciągnął gwałtownie powietrze.
— Patrz, Vogel… To żyje? Rusza się, jakby oddychało.

— Patrz, lecz nie zapatrz się – odparł Vogel, jego głos stwardniał. – Rzeczy z tej nocy lubią zagnieździć się w głowie i nie chcą wyjść.

Przy spichlerzu zamigotał cień. Nie człowieczy, lecz ciężki jak z wosku. Helbich uniósł ostrze.

— Pokaż gębę, straszydło, albo spływaj do piekła! – warknął.

Vogel położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie szarp się. W tej ulicy czas płynie wspak, a prowokacja to też otwarcie drzwi.

Wzdłuż kalenic zakipiały seledynowe iskry, gasnąc natychmiast. Cisza była tak doskonała, że obaj poczuli w uszach własne tętno.

— Gdyby nie twoja latarnia, już bym pomykał do domu – Helbich spróbował żartu, ale głos mu zadrżał. – Lecz służba to służba. Idziemy?

Smugi na bruku prowadziły prosto do gospody „Pod Trzema Murzynami”. Jej wybielone ściany drżały, jakby budynek gorączkował, a zawieszony szyld kiwnął się bez wiatru.

Nagle w drzwiach zazgrzytał rygiel. Belka spadła, a wrota uchyliły się leniwie z jękiem spróchniałego drewna.

Vogel przeżegnał się szybko, jak żołnierz, który liczy więcej na oręż niż na modlitwę.
— Zaproszenie… czy sidła? – wyszeptał.

Helbich otarł czoło rękawem.
— Kto w obce progi nieproszony wchodzi, ten serce w zastaw stawia. Wchodzę pierwszy – rzekł i skinął głową, jakby właśnie zamknął z wierzycielem twardy targ.

W tej samej chwili spod bruku doszło stłumione bum, bum – ciężkie pulsy, jakby całe Polkowice miały własne, kamienne serce. Każde uderzenie pogłębiało cień, a płomień latarni pulsował razem z nim.

— Idźmy, Christophie – powiedział Vogel niskim głosem. – Bez zuchwałości. Zobaczymy, czy straszy jeno mgła, czy coś starszego od nas obu.

Przekroczyli próg. Za nimi drzwi zamknęły się same, szczękając klamrą. Wewnątrz uderzył ich zapach stęchłego dymu, rozlanego piwa i słodkiej, mdłej woni skwaśniałego miodu. I wtedy zrozumieli, że cokolwiek bije w sercu miasta, teraz oddycha razem z nimi.

Noc w Polkowicach

Drzwi zamknęły się za nimi z głuchym, ostatecznym trzaskiem. Helbich mimowolnie policzył trzy uderzenia serca, zanim zdał sobie sprawę, że to wcale nie jego puls, lecz coś dudniącego w ścianach. W karczemnej sieni było ciemno jak w grobie, a jednak światło latarni Vogla niepełnie ginęło – jarzyło się mleczno-zielonym płomykiem, który nie rozpraszał mroku, lecz wydobywał go z każdego zakamarka, jak farbę spod paznokcia.

Wąski korytarz prowadził w głąb budynku. Pod stopami trzeszczały deski, sycząc żywicą, której nie czuło się tu od lat. Pachniało pleśnią, przeleżałym piwem i słodkawą, duszącą nutą – jak zepsuty miód albo zbutwiała różaniec.

— Panie zmiłuj się… — wyszeptał Helbich, choć głos mu ugrzązł w gardle. — Odbiór tu ni gracza, ni oberżysty, a beczki głuche jak dzwon w poście.

Vogel uniósł latarnię wyżej.
— Słyszysz tę… ciszę? Nic nie kapie, nic nie skrzypi, prócz desek pod nami. A przecie dach przeciekał, gdy byłem tu zeszłej zimy.

Helbich otarł mokre czoło rękawem:
— Może deszcz ustał? Choć bardziej bym uwierzył, że ktoś go stąd wygnał.

Mijały beczki i skrzynie porzucone przy ścianach. Na każdej stała warstwa pyłu tak gruba, że palec zapadał się w nią jak w mokry popiół. Vogel nachylił się nad jedną z baryłek: przeciął pył paznokciem i od razu odskoczył – z łuszczącej się klepki wysączyła się kropla gęstego, czarnego płynu, który pachniał gorzko-metalicznie, zupełnie nie jak piwo.

— Chryste… widziałeś? — mruknął.

— Udawaj, że nie. Przedziurawione beczki rzadko zapraszają na poczęstunek — odburknął Helbich, lecz sam nie potrafił oderwać wzroku od kłębiącej się w ciemności mazi.

Na końcu sieni znajdowały się drzwi do izby głównej. Jej zarys zamajaczył dopiero wtedy, gdy latarnia Vogla zasyczała i buchnęła zielonym rozbłyskiem, jakby knot połknął bagnołaskę. Światło odbiło się od szynkwasu i rozlało po ławach, wydobywając niemożliwy obraz:

Na każdej ławie stały gliniane kufle i miski — wypełnione świeżym, parującym jadłem. Skóra na karku Vogla zapiekła; wydawało mu się, że słyszy skwierczenie dopiero co rozlanej polewki, bulgot tłuszczu i rozdygotany szczęk sztućców. A jednak w karczmie nie było nikogo.

Helbich parsknął nerwowo:
— Widmo uczty… to i widmo gości lada chwila wpadnie.

Vogel przełknął ślinę, choć gardło miał suche jak trociny.
— Patrz… para unosi się prosto w górę. Nie ginie, nie kręci spirali. Jakby powietrze było martwe.

Pociągnięty ciekawością podszedł do jednej z misek. Nachylił się: oko w oko zobaczył gęstą zupę, w której pływały, jak grube robaki, białe fasole. Chciał dotknąć, lecz nim palce musnęły parujące lustro, całe naczynie zmatowiało, zupa pociemniała i w sekundę zamieniła się w popiół. Miski dalej parowały, jak gdyby nic się nie stało. Ten jeden, jego, wyparował i rozsypał się w płaty szarego pyłu.

— Widziałeś? — syknął do Helbicha.

— Widziałem aż za dobrze. Niech to szlag… — Helbich odsunął się o krok, halabarda drgała mu w dłoni. — To miejsce zdziera z rzeczywistości skórę jak ze świni na rzeź.

Wtem pod belkami zapłonęły małe światełka. Najpierw jedno, potem pięć, potem całe stado drobnych, przenikliwie białych płomyczków, które falowały w wyschniętym powietrzu niby kielichy lilii podwieszone do góry nogami.

— Święte duszyczki… — jęknął Helbich. — Czy to duchy?

Vogel zagryzł wargę i podał mu latarnię:
— Przyłóż ogień. Zobaczymy, czy są z mgły czy z krwi.

Helbich ostrożnie zbliżył blaszaną czapę latarni do najbliższego płomyka. W tej samej sekundzie wszystkie punkciki cofnęły się jednocześnie, jak ławica ryb zlęknięta cieniem sokoła. Zatoczyły krąg pod stropem i spłynęły w dół, tuż przy stopach stróżów, rozlewając się w jasną wstęgę.

Blask zagrał na bruku jak na bębnie – z każdej szczeliny wysunął się ledwie wyczuwalny błękitny dym. I wtedy Vogel usłyszał głos:

Cum… venit…

Podmuch powietrza zachwiał płomieniem.

— Co to było? — Helbich zbladł, szukając twarzy towarzysza w półmroku.

— Łacina… „Kiedy przybędzie”. Ale kto? Albo co? — odburknął Vogel.

Dźwięk znów przeszył izbę, tym razem jaśniejszy, wyraźniej ludzki, choć wciąż bezcielesny:

Parati… eritis.

Helbich odsunął się o dwa kroki, stukał halabardą w podłogę, jakby anteną badał grunt.
— Gotowi… będą? To groźba? Vogel, nic tu po nas!

Na końcu sali stały wąskie, drewniane schody wiodące na poddasze, gdzie podobno mieściły się tanie izby dla woźniców. Teraz z półmroku nad spoczkiem wykwitła smukła, blada postać. Wyglądała jak człowiek wyciągnięty na ramię do garbowania: kończyny nienaturalnie długie, drżenie konturów, żadnych oczu, tylko pusty owal lśniący, jakby zrobiony z mokrego papieru.

Helbich sapnął i zaraz zrobił znak krzyża, co wcale nie dodało mu odwagi.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie… — zaczął bełkotać.

Postać podniosła rękę – nie dłoń, a długi jasny jęzor tkaniny, który faluje jak wodna roślina. W ruchu tym nie było gniewu, lecz coś o wiele gorszego: ciekawość.

— Nie zbliżaj się! — krzyknął Vogel i chlusnął ciepłym olejem z latarni w kierunku zjawy. Olej rozprysł się złotymi kroplami, które nigdy nie spadły na podłogę; zawisły, zastygły i zgasły, jakby powietrze w tym miejscu nie znało grawitacji.

Blady duch skurczył się, niby wsuwany do własnego cienia. Z otwartej przestrzeni ponad schodami dobiegł drugi szept, inny, basowy:

Frater… tace.

Helbich pomknął wzrokiem za dźwiękiem i wtedy go zobaczył: niższą postać w mnisim habicie, na wpół ukrytą w gęstniejącym mroku galerii. Mnisia sylwetka nie miała twarzy; zamiast niej kaptur wypełniała aksamitna dziura. Z tej dziury kapała słaba poświata jak z świecy oglądanej przez mgłę.

Dwa duchy trwały w zawieszeniu, jeden blady i rozciągnięty jak woskownica przy świecy, drugi mnichowaty i gęsty niczym mgła. Z każdym uderzeniem tego nienazwanego, kamiennego serca Polkowic sylwetki drżały i malały – jak zdjęcie wyblakłe pod światłem dnia.

Helbich pierwszy odzyskał głos:
— Zmniejszają się! Vogel, może Bóg ich spycha z powrotem!

— Albo coś gorszego wciąga ich z powrotem — syknął Vogel. Krew mu dudniła w skroniach, lecz rozum pracował trzeźwo. — Patrz: światło w naszej latarni przygasa, gdy oni gasną. Jakbyśmy byli… knotem tej historii.

I rzeczywiście – płomień w latarni stał się teraz maleńki, jak oczko węglika. Izba kuliła się wraz z nim, kontury stołów rozpuszczały, ściany miękły, a podłoga drżała, jakby wciągana w stronę fundamentu.

Nim ktokolwiek zdążył coś zrobić, stało się pusto. Cienie duchów znikły jak niedokończone słowo, miski na ławach w jednej chwili zamieniły się w popiół, a martwy blask mlecznego światła zdusił się w zaskrzypiałym knotku.

Został zapach starej sadzy i ostre, żelaziste powietrze, jak tuż po wyładowaniu burzy. Vogel z trudem odetchnął: w płucach czuł kurz stu lat i cudzą modlitwę, która do niego nie należała.

Helbich docisnął halabardę do piersi.
— Żyjem? — wychrypiał.

— Chyba tak. Mnie boli głowa, nie dusza — Vogel próbował żartu, lecz wyszło mu jakoś krzywo. — Ale przysięgam, słyszałem łacinę tak wyraźnie, jakbym znów siedział w klasztornej szkółce.

— „Parati eritis”… — powtórzył Helbich, marszcząc brwi. — Przygotowani będziecie. Na co?

Vogel skierował latarnię na schody. Płomień znowu zapłonął normalnym, ciepłym żółtym światłem. Tylko kurz snuł się w górze, zwyczajny, nie wrogi.

— Może na dalszą drogę — powiedział cicho. — A może to ostrzeżenie, że jeszcze nie koniec.

Helbich splótł palce na drzewcu halabardy, jak chłop modlący się przed żniwami.
— Niech i tak będzie. Ale nim przyjdzie dalsza droga, wyjdźmy na świeże powietrze. Choćby pachniało mokrym brukiem, wolę to niż kadzidło piekielne.

Vogel skinął głową. Przeszli powoli przez izbę; pod butami chrupał szary popiół tego, co przed chwilą parowało życiem. Gdy dotarli do drzwi, te ustąpiły bez oporu.

Za progiem czekała noc – znów zwyczajna, pachnąca deszczem i dymem z pieców. Ale w jej sercu brzmiało echo łacińskiej frazy, która zgasła dopiero daleko za murami miasta.


Vogel i Helbich przestąpili próg gospody jak ludzie oswobodzeni z trumny. Noc na zewnątrz była łagodniejsza, lecz z rynkowych zaułków trąciło wilgocią i czymś nowym – ledwie uchwytnym aromatem czarnej róży, której nikt w Polkowicach nie uprawiał. Kocie łby lśniły wątłym połyskiem dogasających latarni; partacko naprawione rynny szeptały cichutko, jakby odprawiały modlitwę do konających gwiazd.

Stróże dopiero ruszyli w stronę bramy miejskiej, gdy kamienie pod ich butami zadrżały jak membrana bębna. W tym samym ułamku sekundy zielonkawy knot latarni zgasł bez jednego syknięcia.

— Tego nie zrobił wiatr – wymamrotał Vogel, ściskając puste metalowe ucho lampy.
— Ale coś, co dmucha od środka… – dokończył Helbich i urwał, bo ciszę przeciął jęk powietrza, wysoki, przenikliwy, zwiastujący pęknięcie czegoś, czego nie powinno się dać złamać.

Z ciemności dziedzińca wypłynęło światło. Nie od ognia ani od księżyca; to raczej sama noc pojaśniała jak pergamin przytknięty do świecy. Zawisł w niej kształt wysoki i cienki, niby człowiek przeciągnięty na sztabie. Blady płaszcz bez faktury, głowa bez rysów, ramiona jak gałązki grabu, które dopiero co wypuściły sok. U boku unosiła się druga figura – niższa, cięższa, skurczona w habicie, z kapturem tak głębokim, że poły materiału zdawały się spijać wszelki blask.

— Matko Boska Cierpiąca… – sapnął Helbich, przesuwając drżącymi palcami po różańcu zawieszonym u szerokiego pasa.
— Oczy na dół, nie na twarze – ostrzegł Vogel drżącym szeptem. – Stare siostry z klasztoru mówiły, że duchy karmią się spojrzeniem, jak pijak gorzałką.

Ale to duchy pierwsze spojrzały. Z beztwarzy białego zjawiła się ledwie widoczna wypukłość, coś w rodzaju oka utkanego ze szklistych włókien. Mnich zaś poruszył rękawem, jakby chciał zasłonić towarzysza przed ciekawością ludzi. Z kaptura dobyło się monotonne, niskie buczenie – brzmiało jak męska modlitwa cofnięta na taśmie.

Vogel nie wytrzymał ciszy.
— Kim … kim jesteście? Jaki dług ściągacie? Mamy tylko strażniczą zapłatę: lata niedospanych nocy, trochę potu i krwi, niewiele więcej!

Odpowiedziało mu uśmiechnięcie światła – zbyt subtelne, by je zmierzyć, lecz tak chłodne, jakby ktoś polerował kostką lodu srebro księżyca. Mnich spłynął po bruku pół kroku naprzód; z połaci habitu oderwały się łańcuszki srebrzystych drobin, które wirowały, układając litery:

A M I S T A D E .
P R Z E S Z Ł O Ś Ć.

Helbich, sapiąc jak koń na podjeździe, odczytał je na głos, zgadując:
— „Amistade”? Hiszpańskie? Łaska? A potem „Przeszłość”?

Vogel kiwnął głową, choć słowa wciąż brzmiały mu obco.
— Łaska przeszłości… to chyba nie brzmi jak sąd – szepnął, licząc, że się nie myli.

Helbich zebrał się w sobie, uniósł halabardę i wsunął jej koniec w wilgotną ziemię, niby chorągiew w polu bitwy.
— Jeśli szukacie zadośćuczynienia, powiedzcie za co. Polkowice nie unikają spłaty, lecz dłużnik musi znać rachunek!

Mnich poruszył kapturem. Z wnętrza wypłynęła chmura czarnego pyłu, skrząca się fioletowo. Zapachniało zbutwiałym pergaminem i starą krwią. Pył zakręcił między stróżami, zderzył się z kamienną ścianą, a potem wyświetlił na niej obraz: bitwę sprzed wieków – szarzejące kusze, dym z prochu, ludzi upadających na błoto.

Vogel poczuł, jak jego serce przyspiesza.
— 1742… maj… ta sama noc – wyszeptał. – To nasze Polkowice, kiedy żołnierze pruscy ścierali się z austriackim forpocztą.

Helbich uderzył pięścią w pierś, jakby chciał spłoszyć ptaka paniki.
— Czyli to ofiary? A my tylko zamykamy ich wspomnienie w naszych słowach…

Nagle wysoki duch otworzył ramiona. Z lewą dłonią – a raczej z wydłużonym wybrzuszeniem płaszcza – wskazał niebo nad ratuszem, gdzie jeszcze tlące się chmury odsłoniły księżyc w pełni. Tarcza srebra odbiła się w kałużach, rozlewając drżący blask, pod którym dwa widma zaczęły maleć, jakby światło je spalało.

Postaci skręcały się w powietrzu, ich krawędzie rozłupywały na cienkie, fosforyzujące nitki, aż wreszcie białe wstążki i mnisi cień spłynęły w te same mleczne smugi, które Vogel i Helbich widzieli w gospodzie. Nitki zsunęły się po bruku, zajęczały cicho – naprawdę, bruk jęknął – i wsączyły w szpary między kamieniami, jakby ziemia właśnie piła cierpki trunek.

Chłonięci tym widowiskiem, stróże zapomnieli oddychać. Gdy wreszcie Vogel zaczerpnął powietrza, do nozdrzy uderzył znajomy zapach: miód – ale świeży, słoneczny, nie zepsuty. Helbich uniósł latarnię; knot zapalił się sam, złotym, domowym płomykiem.

— Widzisz? – odezwał się łagodniej Vogel. – Może właśnie taka jest „łaska przeszłości”. Pokazać się, dać się zapamiętać, a potem zejść pod bruk, żeby już nie krzyczeć.

Helbich przeżegnał się powoli.
— Dobrze by było, gdyby duchy trzymały się umowy. Ale ja z natury nie ufam zjawom ni kredytodawcom.

Blisko ratusza rozległo się szczekanie psa, pierwsze tej nocy. Po nim odpowiedziało drugie, trzecie – jak sygnał, że miasto znów oddycha normalnym rytmem. Z komina gospody wstała zwyczajna smużka dymu i pofrunęła w niebo, niesiona nieszkodliwym wiatrem.

Vogel rozejrzał się: na bruku między ławkami i krawężnikami pozostały ledwie widoczne, srebrzyste żyłki, przypominające ślady ślimaka. Wyglądały niegroźnie, niemal pięknie.
— Ktoś je jutro zetrze miotłą – mruknął. – I tak zostaną tylko w naszej pamięci… albo w raporcie.

Helbich wzruszył ramionami, odczuwając w kościach całą długość tej nocy.
— O ile ktoś uwierzy. Ale przynajmniej łaska przeszłości była darmowa. Gorzej, jeśli kiedyś przyjdzie rachunek przyszłości.

Vogel podniósł latarnię, której płomień znów drżał złotym spokojem.
— Na przyszłość – powiedział, układając słowa jak modlitwę – będziemy czuwać. Może o to właśnie prosiły.

I ruszyli przez rynek, gdzie mokry bruk pachniał już tylko zwyczajnym, majowym chłodem. W cieniu gospody „Pod Trzema Murzynami” zostało coś, czego nie dało się zabrać – ani dowieść. Ale w dobrym świetle można by zauważyć dwie drobne smugi, wijące się ku studzience, niczym podpis niewidzialnego autora, który dopiero zmazał słowa z papieru.


Jakiś czas po tych wydarzeniach, daleko od rynku, za rozmokłym ogrodem pastora i w cieniu starych wałów ziemnych, leży zaułek, którego nazwy nie ma na żadnej mapie. W Polkowicach mówią o nim „Siedem Zakrętów”, choć ci, co tam trafili po zmierzchu, przysięgają, że jest ich osiem. Powietrze ma tu stałą temperaturę zrujnowanej krypty: wilgotny chłód oblepia kości, obojętny na kalendarz i porę roku.

Tego świtu – gdy rynek dopiero żółkł pierwszym światłem – w zaułku zaległa noc głębsza od nocy. Pod zapadniętym murem dawnej łaźni miejskiej pękła cegła, a spod spoiny wysączył się atramentowy dym.

Szczur, największy z całego stada grasującego w kanałach, wynurzył się spod rynny, by obwąchać zimne powietrze. Zatrzymał się wpół kroku. Jego wąsy zadrżały, a czerwone oczy pociemniały – jakby skradziono z nich blask. Gryzoń osunął się na bok: z białych zębów sypnęła się mączka wapienna, futro poszarzało, skurczyło się i zapadło w puste żebra. Po chwili leżał tam tylko mały, kruchy kondenstat grzechu – pył skumulowanego głodu.

Przez wąskie gardło uliczki powiało. Nie wiatrem – głosem:

Confiteor…

Śpiew był cichy jak skrzypnięcie w konfesjonale, a jednak każde słowo odbiło się od cegieł, nabierając masy. W ruinach łaźni zapłonęła cienka, purpurowa linia – obrys zamkniętych drzwi, których nikt nigdy nie widział.

Połamane dachówki drgały niczym płytki spięte elektrycznym prądem. Na mokrym tynku pojawiły się litery: ALITUR PECCATIS – „karmi się grzechami”. Za nimi wylazły kolejne, jak jadowite wijce: SACCUM NOSTRUM EFFICIET – „z naszych worków uczyni ciało”.

Mur siebie samego ciosał w mroźnych iskrach; odłamy cegieł odpadały, lecz zamiast pyłu spadały kawałki brudnych luster, w których migotały twarze obcych ludzi: pijaka dręczącego żonę, złodziejki targającej chleb, urzędnika liczącego cudze pieniądze – wszystkie grzechy Polkowic wyświetlone w krysztale. Lusterka trzaskały, kruszyły się w kaszkę i spływały w rynsztok; tam ciemniały, zaczerniały – i powoli, powoli rozsypywały się na siebie, tworząc kształt.

Najpierw nogi: wyschnięte słupy, jak gnaty wyciągnięte z kopalnianego szybu. Potem tors oblepiony czarną mazią, która pachniała kadzidłem i rdzawą krwią. Z pleców wystawały mu skrzydła złożone z pękniętych łańcuchów – każdy ogniwko skrzypiało jak skrucha, zanim stanie się kłamstwem. Głowa była ostatnia: maska wyciosana z węgla, bez oczu, lecz z ustami szerokimi na całą twarz, wypełnionymi zębami z ludzkich wyznań.

Potwór odetchnął. Wilgoć w zaułku zaszumiała, jakby nagle ubyło powietrza. Z ruin łaźni wysunęła się druga, mniejsza sylwetka – jak posługacz w habicie zrobionym z pajęczyny i popiołu. Szeptała w rytm oddechu większego:

Peccator… peccator… peccator…

Każde słowo sprawiało, że bruk pod ich stopami siniał, pękał i zapadał się. W głębi kanału syknęła rzeka ścieków, ustępując miejsca pustce.

Choć słońce dopiero gramoliło się nad horyzontem, w dalekich domach zapłonęły pierwsze świece. Ludzie budzili się z niespodziewanym ciężarem na piersiach; śnili źle, śnili o rachunkach, które ktoś wypisał im pod powiekami. Z kominów uniósł się dym bardziej gryzący niż zwykle, pełen niepokojącej, migdałowej nuty.

W niektórych oknach pojawiły się postacie. Patrzyły w stronę Zaułka Siedmiu Zakrętów, choć nie wiedziały dlaczego. Ich oddechy zostawiały na szybach mleczne kółka, a w tych kółkach – jeśli przyjrzeć się z bliska – drżały maleńkie, fioletowe iskierki.

Pradawne zło skinęło łańcuchowymi skrzydłami. Drobny posługacz przybrał postawę sędziego, rozwinął pergamin utkany z pajęczych nitek i odczytał bezdźwięcznym głosem nazwy ulic, których mieszkańcy mieli stanąć w kolejce po wyrok.

Potwór uniósł dłoń zrobioną z popękanej cegły i szynkowców. Otworzył palce – a kiedy je zaciskał, zaułek ścieśniał się, jakby mury miały ulec woli zgniecenia. W ciszy rozbrzmiało bicie dzwonów, lecz nie tych z wieży św. Michała; to dzwoniły szablaste zęby we wnętrzu maski, jedno o drugie, w rytm nieobecnej mszy.

Gula venit… – rozeszło się echem, tłumione mgłą. – Przyjdzie Głód.
Satiabit se vobis.Nasyci się wami.

Zza dachów przebiegł ciepły podmuch – pierwszy powiew dnia. Dotknął cielska monstrum, lecz zamiast rozgonić mrok, wzniecił purpurowe iskry. Te iskry poleciały nad miasto, rozproszyły się jak stado gorejących wróbli i wbiły w dachy, w kominy, w otwarte okna.

Każda iskra pachniała inaczej: jedne kusiły beznadzieją, inne szeptały o zapomnianej zdradzie, jeszcze inne – o wygodnym kłamstwie. Gdy dotykały drewna lub dachówek, zostawiały krótki, fosforyzujący znak: maleńkie X – jak postawiony już podpis na liście dłużników.

W zaułku pod łaźnią powietrze znów się poruszyło, tym razem w stronę rynku. Pradawne zło obróciło głowę w tamtym kierunku, jak pies, który właśnie zwęszył ślad. Tysiąc zębów zazgrzytało chórem słów:

Venio…Idę.

Drobny posługacz zgasił ostatnią runę na pergaminie i zakreślił wokół siebie okrąg w popiele. Krępujące łańcuchy zwisały z jego ramion jak strzępy skruszonego habitu. Popatrzył na swego pana – oczy miał puste, lecz w pustce tliła się radość sługi, który wreszcie znalazł zajęcie.

Pradawny głód ruszył. Każdy jego krok nie brzmiał stukiem, lecz westchnieniem: ciężkim, długim, jak wdech Komuś, kto przez stulecia spał bez snu i teraz otworzył płuca. Falę zimna czuć było aż na przeciwległym brzegu miasta; lilie w ogrodzie pastora zwiędły w sekundę, a świeżo umyty bruk zaczął parować, jakby ktoś wylał nań gar wrzątku.

Echo kroków potwora wyprzedzało go, zaglądając w kanały, w piwnice, w sny; szukało miejsc, gdzie grzech zakorzenił się najmocniej. Na chwilę zgaśnięte latarnie znów zapaliły się same – tym razem srebrno-fioletowym ogniem. W ich skromnym świetle widać było, że cień monstrum nie jest jeden: nad potworem kłębiły się inne, drobniejsze cienie, jak larwy jeszcze bez kształtu, które karmią się oddechem matki.

Zaułek Siedmiu Zakrętów zakończył swój ruch: mury przestały jęczeć, cegły uspokoiły. Światło dnia weszło niepewnie – jak dziecko do pokoju, w którym spali rodzice, a teraz leży tam ktoś obcy. Bruk wyglądał zwyczajnie, tylko w szczelinach świeciły drobne, purpurowe iskierki.

Zło zsunęło się w wąską ulicę prowadzącą ku północnym kuźniom, zostawiając po sobie zapach mokrej ziemi i rozkutej spowiedzi. Gdzieś za nim, na starym zegarze ratusza, wskazówki zatrzymały się na ułamku sekundy – niby miasto wstrzymało oddech, próbując odgadnąć nową miarę czasu.

Polkowice obudziły się naprawdę – ale tym razem to nie duchy proszą o łaskę. To łaska będzie proszona, gdy Głód upomni się o pierworodne żniwo grzechów.

O Autorze

Mariusz Staszewski – ezoteryk, tarocista, autor tekstów duchowych, astrologicznych i magii Wicca. Od lat zgłębia tajemnice ukryte między światami: tym, co widzialne, a tym, co szeptane. Znany z wyjątkowej wrażliwości na miejsca mocy, energie przeszłości i symbole, które zostają w ludzkiej duszy na dłużej niż słowa.

Miłośnik historii Dolnego Śląska, rytuałów, starych kronik i opowieści, które inni woleliby przemilczeć. W Polkowicach bywa częściej duchowo niż fizycznie – i to tam właśnie, w cieniu kamiennych lwów i miedzianych zegarów, odnalazł opowieść, która zbyt długo leżała cicho pod brukiem.

Pisze, by przypominać, że przeszłość nie umiera – ona czeka, aż ktoś znów wypowie jej imię.

Dodaj komentarz