You are currently viewing Co się kryje pod fundamentami Aquaparku w Polkowicach…

Co się kryje pod fundamentami Aquaparku w Polkowicach…

„Woda pamięta” – moje śledztwo ezoteryczne wokół Aquaparku w Polkowicach

Astrolog, ezoteryk, tarocista, kapłan Wicca: Mariusz Staszewski

Zanim wejdziesz w tę opowieść, musisz wiedzieć, że moje notatki dotyczą dwóch miejsc – obiektu współczesnego (dzisiejszy Aquapark) i starszego, pamiętanego jeszcze z czasów PRL-u, odkrytego basenu miejskiego zwanego potocznie „Grzybkiem”. Oba stoją w obrębie dawnego bagna, które w archiwach z XIX w. opisano jako „Teich der Nixen” – „Staw Najad”.

Dlaczego dwa punkty na mapie?

  1. Basen „Grzybek” (lata 1974-1997)
    • wybudowany w czasach, gdy wszystko, co wodne, miało być „zdrowotne i sportowe”; już wtedy robotnicy donosili o zalaniach, figurkach z gliny i awariach pomp.
    • w kronikach zakładowych MOSiR zachowały się raporty „niekontrolowanego podniesienia wód gruntowych”, które dziwnie zbiegły się z odkryciem zakopanych kości.
  2. Aquapark Polkowice (od 1998, rozbudowa 2023-25)
    • nowoczesny kompleks postawiono kilkaset metrów dalej, na tym samym dawnym korycie stawu, ale z inną technologią odwodnienia.
    • podczas ostatniego remontu pojawiły się identyczne anomalie: bursztyny w glinie, fosforyzująca woda, niewytłumaczalne nagrania CCTV.

Hipoteza: migracja czy symbioza?

Zbieżność zjawisk w obu lokalizacjach prowadzi do dwóch możliwych wniosków:

  • Najady mogły „przemieszczać się” wzdłuż podziemnych soczewek wodnych, reagując na każdą większą ingerencję człowieka.
  • Lub są równocześnie obecne w całym dawnym torfowisku, a kolejne inwestycje odsłaniają tylko fragmenty jednego, wspólnego „ciała” – pradawnego systemu wodnego, który nigdy nie został naprawdę uśpiony.

Co znalazłem?

  • Archiwalia z lat 70. odnotowują w „Grzybku” incydenty identyczne z tymi, które 50 lat później rejestrujemy w Aquaparku – włącznie z zapachem słodkiego miodu i drganiem tafli przy wyłączonych pompach.
  • Świadkowie (ostatni ratownicy z „Grzybka”) wspominają nocne wizje kobiety w mokrej sukni, znikające odciski stóp i napis „My wciąż tu jesteśmy”, pisany wodą na kafelkach – dokładnie ten sam, który pojawił się w nowym kompleksie w styczniu 2025.
  • Badania radiestezyjne wskazują jeden, spójny lejek energetyczny rozciągający się od nieczynnej niecki „Grzybka” po dno największego basenu sportowego w Aquaparku.

To wszystko – raporty, taśmy VHS z lat 90., współczesne pliki MP4, próbki gliny i bursztynu – złożyło się na historię, którą zaraz przeczytasz. Jeśli w pewnym momencie poczujesz zapach wilgotnego miodu i chłód między łopatkami, pamiętaj: oba baseny stoją w miejscu dawnego stawu Najad. A woda w Polkowicach, niezależnie od chlorków i filtrów UV, nadal żyje swoim, bardzo starym życiem.


Księżyc jak mleczny kamień zawisł nad prastarym bobrowiskiem, rozlewając bladość po poskręcanych konarach dębów. W samym środku tajgi, na miejscu, gdzie dziś szumi zjeżdżalnia Aquaparku w Polkowicach, pulsował staw — czarna tafla, nieruchoma jak dobrze wyszlifowane zwierciadło. Wilgoć tkwiła w powietrzu tak gęsto, że każdy wdech smakował mchem i ziemią, a krople rosy srebrzyły się na źdźbłach trzcin niczym ostrza noży.

Daleko od ludzkich domostw rozległ się pojedynczy dźwięk rogu zrobionego z baraniej kości. Echo przecięło mgłę, oblewając staw metaliczną wibracją. Z ciemności wyłonili się ludzie — kilkanaście postaci w lnianych szatach, boso, z czarną ziemią wplątaną między palce. Ich twarze były pobielone popiołem, a oczy połyskiwały niepokojem graniczącym z nabożnym zachwytem. Szli powoli, krok za krokiem, jakby każdy kamyk w tym miejscu ważył tyle, co człowiecze sumienie.

Na przedzie kroczyła wysoka, jasnowłosa dziewczyna. Na skroniach nosiła wianek spleciony z wilgotnych liści paproci i kwiatów białej pokrzywy — symbolu ofiary składanej duchom źródeł. Niosła glinianą misę pełną świeżego mleka; na powierzchni drżały maleńkie refleksy księżyca, pękające pod wpływem każdego kroku. Za nią podążali starsi mężczyźni z drewnianymi czarami bursztynu i kobiety z naręczami kłosów, skropionymi krwią ofiarnej gęsi, która jeszcze godzinę temu trzepotała skrzydłami nad gołębnikami osady.

Gdy dotarli do granicy trzcin, las zupełnie ucichł. Nie śpiewał ptak, nie zaszeleściła mysz — jakby samo życie wstrzymało oddech. Powietrze zrobiło się ciężkie, wilgoć zebrała się w gęsty szron na brwiach najodważniejszych.

Nadijo, wody matko, przyjmij dary nasze. — wyszeptała dziewczyna, a jej głos rozlał się po tafli wody jak rozgrzane żelazo.

Odpowiedziała jej cisza… i delikatne zmarszczenie powierzchni stawu. Z głębi jeziornej czerni wynurzył się słup srebrzystych bąbli; uniósł się leniwie i pękł, wypuszczając oślizgły chłód, od którego zęby dzwoniły w szczękach. W trzcinach coś się poruszyło — najpierw subtelnie, potem coraz wyraźniej. Łodygi ugięły się pod ciężarem czegoś niewidocznego, aż wreszcie na otwartą taflę wypłynęła ona.

Najada. Jej skóra miała kolor starego srebra, lśniła jak zmoczona byssus. Włosy, długie i cienkie jak wodorosty, spływały wzdłuż ciała, łącząc się z wodą bez widocznej granicy. Oczy były dwiema czarnymi perłami, w których płonęły nikłe iskry fosforu. Za nią wynurzyły się kolejne sylwetki — smukłe, kobiece, lecz zbyt giętkie, zbyt płynne, by uznać je za ludzi. Ich palce kończyły się przejrzystymi błonami; skrzela pulsowały na szyjach jak rozchylone płatki nieznanego kwiatu.

Najada, najwyższa spośród nich, uniosła dłoń — gest tak powolny, że czas wydawał się zwalniać. Dziewczyna z mlekiem uklękła na brzegu. Jej wianek zsunął się z włosów, opadł do wody i natychmiast pokrył się srebrzystym nalotem, jakby chłonął obecność bogini.

Przynosimy to, co najczystsze — wyszeptała, drżąc. Mleko spłynęło z misy, rozlewając biały welon po czarnej toni. Na powierzchni pojawił się błysk — blady, mdły, przypominający światło bladego brzasku. Woda wokół miski zaczęła bulgotać, a w górę uniosły się opary pachnące miodem i pleśnią jednocześnie.

Z tyłu, w cieniu dębów, mocny głos szamana rozpoczął monotonny śpiew. Słowa były dawno zapomniane, zgłoskami przypominały bulgot topniejącego lodu. Każde uderzenie bębna — koźlej skóry naciągniętej na klonową obręcz — odbijało się echem w trzewiach ludzi. Kobiety z kłosami rzucały naręcza zboża na taflę; mężczyźni układali w wodzie bursztyny, z których w okamgnieniu spłynęła żywiczna energia, barwiąc fale na seledynowy odcień.

Najady śpiewały cicho, ledwo słyszalnie. Brzmiało to jak płacz nowo narodzonego dziecka, przemieszany z odgłosami burzy słyszanej spod wody. Najwyższa z nich zbliżyła się do brzegu; stara ziemia pod stopami dziewczyny zapadła się lekko, jakby staw wciągał ją w swój lodowaty oddech. Lodowate palce najady dotknęły mleka na powierzchni — w momencie zetknięcia płyn przemienił się w lśniący lód, który pękł cicho, wysyłając drobne igiełki we wszystkie strony.

Kiedy cisza ponownie zapanowała, mgła nad stawem zgęstniała do postaci niemal namacalnej. Księżyc zbladł, jakby ktoś upił łyk z jego srebrnego kielicha. Najady zaczęły cofać się w głąb wody; każda z nich, zanurzając się, zostawiała po sobie cienką smużkę fosforyzującego blasku — jasną niczym robaczywe świecenie starego drewna.

Dziewczyna uklękła niżej, czując, że ziemia pod nią pulsuje. Na plecach zaskrońca jęknęło echo odległego grzmotu, choć niebo było czyste. Gdy ostatnia najada zniknęła pod taflą, woda uspokoiła się, zostawiając jedynie drobne kręgi na powierzchni. Wtedy z trzcin dobiegł przeciągły szept — ani ludzki, ani w pełni zwierzęcy:

„Pamiętajcie o wodzie… bo woda pamięta was.”

Cała grupa odsunęła się od brzegu, nie odwracając wzroku. Szaman zatrzymał bęben, a echo ostatniego uderzenia wsiąknęło we mgłę. Wzgórza oddały noc z powrotem księżycowi, ale wszyscy wiedzieli, że staw nie zapomni krwi z gęsich skrzydeł ani oddechu młodej kobiety. W jego głębi, tam gdzie księżycowy blask nie sięgał, najady otwierały oczy szerzej niż przedtem, czekając na kolejne pokolenia tych, którzy ośmielą się zakłócić spokój ich wody.

(XVII wiek, kilkaset lat po pradawnym rytuale)


Jesienny zmierzch wtoczył się nad wioskę niczym kramarz z workiem mgły. W miejscu dawnego stawu stała już niewielka tamka z drewnianych pali; świeżo wbitą sosnę pachnącą żywicą przygwożdżono grubymi kołkami, by wyprowadzić wodę w rów odwadniający. Przy tamie uwijali się chłopi, rzucając łopaty gliniastej ziemi w mętną toń.

Zapach świeżo rozkopanej gleby mieszał się z odorem gnijących korzeni i czymś ostrym, metalicznym — woń rodem z kuźni, choć żadna kuźnia tu nie dymiła. Słońce topniało w purpurze, kiedy Jakub Szramka, zręczny majster z Chocianowa, wbił ostatni pal. Drewno jęknęło, woda zachłysnęła się nową przeszkodą, po czym opadła pół łokcia. W gąszczu trzcin zaszeleściło, jakby ktoś oddychał wprost do trzewi stawu.

Jeszcze dwie łopaty i koniec roboty! — krzyknął Jakub, prostując obolałe plecy. Echo utonęło w ciemniejącej toni.

Wtem w trzcinach rozszedł się cichy plusk. Jeden, drugi — rytmiczny, choć nikt nie ciskał kamieni. Chłopi zamarli. Ostatnie nitki światła oblepiły trzcinowisko, a z zielonkawej gęstwiny wynurzyło się coś, co przypominało długie, bledsze niż księżyc ramię. Koścista dłoń rozchyliła trzcinę, ukazując twarz kobiety: perłową, lśniącą jak łuska ryby, z oczami czarnymi niczym głębia studni.

Wokół niej pojawiły się kolejne oblicza — dziesiątki. Każde niemal identyczne, każde drżące jak płomień świecy na wietrze. Zsunęły się z nich krople wody, które uderzyły o powierzchnię z siłą kulistego gradu.

Mężczyzn ogarnęła paraliżująca mgła strachu. W uszach dudniły im bicie serc i stuk ciężkich kopyt — choć wioska nie miała ani jednego konia. Najady patrzyły. I tylko patrzyły, a jednak w ich bezdennych źrenicach roił się obraz: pola zamienione w bagnisty cmentarz, chaty oplecione sinymi wodorostami, dzieci stojące po kolana w czarnej wodzie.

Szramka wziął oddech. Powietrze nagle stało się gęste jak śluz. Spróbował wykonać znak krzyża, ale palce zesztywniały.

Najada (szept, jak skrzyp lodu):
Ziemia dla was, dno dla nas.

Głos rozszedł się szeroką falą. Trzciny zadygotały, jakby staw oddychał głęboko. Bąbelki wypłynęły spod tamy, niosąc zapach zgniłego miodu. Wtedy słońce zgasło, jakby ktoś pstryknął palcami.

Ciszę przerwał przeraźliwy, zwierzęcy ryk — nie był to krzyk człowieka. Na wzgórzu wybiegła krowa; galopowała na złamanie karku, a na jej bokach połyskiwał śluz. Zwierzę zatoczyło koło i runęło do rowu, gdzie dopiero co spływała woda z tamy. Plusk był mokry, głuchy — a krowa przepadła w mule, jakby wpadła w ustępujące bagno.

Tego wieczoru chłopi rozbiegli się do domów. Nikt nie zebrał narzędzi. Łopaty tkwiły w ziemi jak krzyże na pustym polu.


Północ. Mleczna mgła obślizgła ściany chat aż do strzech. W najniższych izbach pachniało dymem, a jednak wrząca woda w saganach gasła, jakby wyciągnięto z niej ciepło. Z jeziornej strony doliny nadciągnął szum niby wichru, lecz liście na olszy ani drgnęły.

W chałupie sołtysa Macieja Borowego zaszczekał pies. Zaklinował się w progu, wyjąc przeraźliwie, nim usiadł tyłem i zaczął gryźć własny ogon, jakby chciał odciąć się od czegoś, co ciągnęło go ku drzwiom. Za progiem widać było jedynie gęstą, czarną wodę — choć pola powinny być suche. Po podłodze sunęły drobne fale.

Borowy (łamiącym się głosem):
— Boże miłosierny… Matko Przenajświętsza…

Woda wspięła się na palenisko, sycząc, gdy napotkała żar. W jednej chwili zgasły wszystkie świece; knotów nie zdążyło jeszcze pokryć ciepło wosku, a już zalał je lodowaty chłód. W półmroku pojawiła się ona — najada, ta sama, która patrzyła na Szramkę. Wydawało się, że stoi w strumieniu, lecz woda wypływała z niej, nie na odwrót: z włosów, ust, kącików oczu.

Kobieta Borowego cofnęła się w głąb izby, ale uderzyła plecami o ścianę, z której nagle spłynęła struga wody. Trzeszczały belki, nasiąknięte echem tysięcy zduszonych szeptów.

Nie przerywajcie oddechu stawu — zabrzmiało w każdym kącie domu, choć najada nie poruszyła ustami.

W całej wiosce źrebięta ryczały głucho, kury tłukły się w kurnikach. Rankiem pola zalała woda — czarna, gęsta, pełna pękniętych muszli i śliskich wodorostów, jakby jezioro odwróciło się brzuchem do góry i wypluło wnętrzności. Na powierzchni dryfowały ciała drobnego bydła i lisów, z sierścią przyklejoną do skóry jak pajęcza sieć.

W płytkim rowie przy tamie odnaleziono Jakuba Szramkę. Jego ciało było sztywne, a cała skóra szara i pomarszczona, jak u topielca wyłowionego po tygodniu. Brakowało mu oczu — w pustych oczodołach tkwiła woda, nieustannie drgająca, jakby wciąż żyła.


Tamtej jesieni dla mieszkańców bagiennego przysiółka czas przestał płynąć zwyczajnie. Każda noc odnosiła wrażenie, jakby wpadało się w sen pełen wilgoci i lodu – sen, który zaczynał się, zanim jeszcze zdążyli zdmuchnąć ostatnie łuczywo. Zaczęło się niepozornie: na szybach chałup wykwitały drobne, okrągłe kółka pary, jak ślad dziecięcych ust przytkniętych do szkła. Kiedy gospodarz wycierał szybę rękawem koszuli, kółek było już dziesięć. A gdy mrugnął, rosły kolejne — regularne, identyczne, tworzące girlandę mokrych paciorków, choć w izbie panował suchy chłód.

Potem pojawiły się kontury postaci. Kobiece twarze, blade niby kość pod topniejącym śniegiem, odbijały się w małych szybkach jak w żałobnych lustrach. Ich włosy — długie, sklejone pasma o barwie dojrzałej wodorostów — spływały po ramionach i wsiąkały w tynk. Oczy, nieprzeniknione i czarne, jakby wyrzeźbione w obsydianie, patrzyły nie na mieszkańców, lecz przez nich – gdzieś dalej, głębiej, w sam środek domów, w sam środek strachu.

Nazajutrz ściany chałup nosiły mokre pręgi, które schły niezwykle długo i zostawiały słonawą skorupkę, jakby sól morska wyłoniła się spod tynku. Kto podrapał ją paznokciem, czuł pod opuszkiem ziarnisty chłód, a na skórze zostawał zapach tłustej ryby i zgniłych liści.


Wystraszeni ludzie, którzy dotąd zwracali się o pomoc do borowego szeptuna, tym razem pobiegli po ratunek do księdza z pobliskiej parafii. Ojciec Wincenty był rosłym, milczącym człowiekiem, zawsze pachniał woskiem i kadzidłem. Kiedy wysłuchał relacji, blednął w cieniu świec, lecz zebrał się w sobie – zgromadził wiernych w drewnianym kościółku, a na ścianach powiesił wieńce z barwinka i święconego piołunu. W noc egzorcyzmu niebo miało kolor rozdartej chmury. Ksiądz rozpoczął modlitwy jeszcze przed północą. Przy pierwszych wersach „Vade retro, Satana” z zakrystii dochodził stuk, jakby ktoś bębnił palcami po drewnianej balustradzie. Woda święcona syczała na posadzce – chlustana hojnie, wchłaniała się w drewno i parowała jako mgła ciężka, biała.

Nagle dzwon na wieży zabił sam, choć porę jego milczenia powinna trwać do świtu. Pierwszy ton był głuchy, następny rozciągnięty jak jęk. Wierni odwrócili głowy; z wnętrza dzwonnicy spływała brunatna strużka wody, która chlupotała na deski jak deszcz w pustym kościele. Ojciec Wincenty podniósł krucyfiks. Płomienie świec zadrżały, a w prezbiterium zamigotał cień wysmukłej postaci — tej samej, którą widywano w szybce. Kobieca sylwetka, z włosami sięgającymi do ziemi, przesiąknięta sinusową pulsacją wód. Z jej ciała kapało na kamienie, choć żadna kropla nie spadała – wszystkie zatrzymywały się w powietrzu niczym szkło, po czym ulatywały pod sklepienie jak stado bezgłośnych komarów.

Wierni runęli na kolana, niektórzy na twarze. Zapanowała cisza i ciemność; wszystkie świece zgasły naraz, jak gdyby palce z wody zdusiły knoty. W tej czerni odezwał się wielogłos – głęboki chóralny pomruk, w którym rozbrzmiewały słowa niepojęte, raz jęczane, raz szeptane, spływające w falach przez ławy:

„Pamiętajcie wody. Oddychajcie wody. Niech zapamięta wasze imię.”

Ogień w świecach zapalił się ponownie, choć nikt nie zbliżył zapałki. Na posadzce, w miejscu, gdzie płomienie dogorywały w kałuży wody, pojawił się mokry rys: spiralny symbol przypominający muszlę świdraka. Ojciec Wincenty uznał znak za bluźnierstwo i próbował go zetrzeć, ale spirala tylko rozmazała się, ciągnąc wodnisty ślad po całym kościele.

Kiedy wybiła trzecia nocna godzina, woda w dzwonnicy cofnęła się tak nagle, jak się pojawiła. Dzwon ucichł. Jego języczek zamarł, oblepiony zielonkawym śluzem, z którego powoli skapywały kropelki. Wierni wyszli na zewnątrz, nie patrząc za siebie. Po twarzach spływały im łzy, ale nikt nie był pewien, czy to łzy, czy woda, która wdarła się w sam środek człowieka.


Nazajutrz, nim słońce całkiem podniosło się zza bagien, chłopi zobaczyli, że studnia na środku podwórza aż po cembrowiny wypełniła się brunatną, gęstą cieczą. Gdy łyżka kubła uderzyła o lustro wody, zapach krwi rozszedł się po wsi. Z dna studni dobiegało echo, przypominające westchnienie, w którym dało się wyłowić jedno, znajome już słowo:

„Pamiętajcie…”

Ludzie zaczęli rozkopywać tamę, by odprowadzić wodę z powrotem do stawu. Ci, którzy przedtem pragnęli osuszyć bagno, teraz modlili się, by poziom wody znów urósł, by staw uciszył swe bóstwa.

Jednak kiedy noc znowu spadła, na szybach pojawiły się kolejne ślady. Jak oddech kogoś, kto stoi za szkłem i czeka, aż człowiek pierwszy mrugnie.

Najady nie chciały ofiar w mięsie czy krwi. Chciały pamięci – znaku, że ludzie będą żyć, pamiętając, czyj oddech pierwszy wzburzył wodę. I choć tamą zasypano tylko pół stawu, a resztę pozostawiono w spokoju, mieszkańcy bali się spoglądać w stronę trzcin. Opowieść o kobietach z wody przenikała pod czaszki jak chłód z bagien, wypełniając sny i rozmowy szeptane przy piecu.

W mrokach bagien wciąż lśniły czarne perły oczu najad. Każda noc powtarzała imiona tych, którzy ośmielili się wbijać pale w dno – i choć miną jeszcze stulecia, zanim nad stawem stanie kolorowy Aquapark, woda już wtedy postanowiła, że pamięć nie zginie. Jedyne, co mogła zrobić, to czekać — cierpliwa jak głód, zimna jak połysk księżyca na wodzie.

Polkowice, sierpień 1974 roku. Plac budowy przyszłego kompleksu rekreacyjnego. ( Grzybek )


Wczesne popołudnie dusiło w sobie lipcowy upał, choć kalendarz dawno wszedł w sierpień. Rozgrzana glina pachniała jak świeżo wypatroszony karp; ciężarówki świdrowały glebę oponami, zostawiając koleiny wypełnione brunatną wodą. Miejsce, gdzie ledwie dwadzieścia lat wcześniej pasły się krowy, tętniło teraz stukiem młotów i zgrzytem łańcuchów. Tu i ówdzie sterczały łopaty, wbite w ziemię na znak panowania człowieka nad naturą.

Kierownik budowy, Stanisław Kurowski, stał na dachu baraku niczym marszałek na trybunie. Oczy podkrążone, włosy zmierzwione, twarz opalona na cegłę: człowiek wyznający proste prawdy — plan, norma, premia. Z góry widział wszystko: dźwig, który zawisł nad wykopem jak olbrzymi żuraw; spycharkę kręcącą kółka w błocie; szeregi młodych robotników grzebiących w ziemi z zapałem, jaki w PRL-u zarezerwowany był tylko dla budowy socjalizmu lub kradzieży pustaków.

Lecz nawet Kurowski nie umiał zignorować faktu, że od kilku dni sprzęt psuł się — zawsze nad ranem, zawsze w okolicach tej samej, poszarzałej łaty gruntu. Pojawiały się drobne „niewytłumaczalne” wycieki wody, choć od rana była powierzchniowo sucha. Śruby pękały na zimno, jak gdyby ktoś zanurzał je w ciekłym azocie. A najbardziej niepokojące: codziennie wyciągano z wykopu drobne skorupy i figurki kobiet o rybich palcach, z wypalonym na glinie spiralnym ornamentem.

Inżynier nadzoru, Krzysztof Lubański, gentelman w kraciastej marynarce i sztywnym krawacie, udawał, że jego to nie dotyczy. Sporządzał notatki:

„Artefakty kulturowe — brak wartości muzealnej, utylizować”.

Gdy tylko coś dziwnego trafiało na powierzchnię, Lubański kazał wrzucać do kontenera i zasypywać kolejną warstwą piasku. „Obiekt sportowy nie może się spóźnić” — powtarzał, jakby to było zaklęcie.


Tego samego dnia młody operator spycharki, Marian Wilk, zgasił silnik i zeskoczył z kabiny, by obejrzeć świeżo zdrapany pas ziemi. Słońce odbijało się w czarnych, lśniących oczach niewielkiej figurki tkwiącej w błocie; w dłoni miała muszlę, a u stóp — coś, co przypominało długie wodorosty wyrzeźbione w glinie. Marian poczuł nagły, przeszywający dreszcz, jakby w kark przyłożył mu ktoś lodowy kompres.

Wilk, nie grzeb się w błyskotkach! — wrzasnął Kurowski z dachu baraku. — Podnieś lemiesz, zrób przejazd i do domu!

Marian wsunął figurkę do kieszeni drelichu. Skóra na palcach piekła, chociaż glina była chłodna.


Tego samego popołudnia rozgrzana blacha falista śpiewała wysokim tonem, gdy wzdłuż ogrodzenia budowy przesunął się cień – wąski jak pęknięta struna. Słońce miało kolor rozgrzanego żelaza, ale od południowego brzegu placu budowy sunął zimny jęzor mgły, jakby ktoś przeciął powietrze lodowym nożem. Z mgły wytoczyła się Tekla Figiel – czarna spódnica, golf pożółkły od lat, na karku korale z jaspisu, które mogłyby służyć za kulki łożyskowe. Kroczyła drobnymi krokami, a każdy stuk jej kostura brzmiał jak pukanie do wieka trumny.

Kurowski zeskoczył z rampy baraku, przeciął rękawem pot z czoła.
— No halo, babciu! Teren nie dla spacerowiczów! – rzucił, nim zdążył pomyśleć.

Tekla stanęła przy płocie, wbiła laskę w piach, powoli podniosła wzrok. W bursztynowych źrenicach błysnęło światło, lecz nie odbijało się w nich nic, tylko ciemny, gęsty staw.

Ziemię rozoraliście, serce wody rozpruliście – wysapała, jakby każde słowo odrywało jej płuca od żeber. – Woda pamięta głębiej niż wy klejecie ściany betonen.

— Święta ziemia, jeszcze mi tu prorokini – mruknął Kurowski, odwracając głowę, żeby robotnicy widzieli, że się nie boi. – Beton, zbrojenie, kanalizacja, ta-dam! Baseny dla dzieciaków. Tyle w temacie.

Tekla przykucnęła przy blaszanej ścianie i wydłubała z ziemi grudę gliny. W słońcu błysnął zatopiony bursztyn — ni to źrenica, ni ziarno piasku. Obróciła bryłkę w palcach, odrywając resztki ziemi.

Widzisz? – warknęła. – To oko. Oko nie śpi. Oko jeszcze krwią wypełnisz, zanim woda przestanie śnić o topielcach.

W tej chwili zza baraku wyszedł mgr inż. Lubański. Wymięty garnitur, krawat jak wyciśnięty wąż ogrodowy, na czole perły potu.

— Babciu, proszę stąd pójść. Harmonogram goni, normy czekają – mruknął tonem piątkowej szkolnej pogadanki. – Jak chce pani straszyć, to może w Radiu Wolna Europa, hmm?

Tekla zmrużyła oczy; wydawało się, że bursztyn w glinianym „oku” przygasł.
Jak woda ruszy, wasze normy popłyną szybciej niż gówno w odpływie. – Jej głos stwardniał. – Budujcie, budujcie, a jak pójdzie pierwsza fala, to nawet ksiądz wam reduty nie poświęci.

— Co pani bredzi? – Lubański roześmiał się za głośno. – Woda? Falami? Tutaj?! Tu rów melioracyjny…

Będzie krew w rowie, – przerwała mu Tekla. – i szkło w oczach dzieci, co się przyjdą chlapać.

Kurowski otrząsnął się z niewygodnej ciszy, tupnął w piach ciężkim buciorem.
— Staruszko, dość tych bajek. Idźże do domu, zaparz rumianku, a jutro wszystko będzie się błyszczeć.

Tekla uniosła laskę, jakby mierzyła w niego włócznią.
Jak padną pierwsze światła, a w basenie zacznie pachnieć miodem, weź, człowieku, pamiętaj moje słowa. Bo woda słodka bywa tylko na wierzchu. Pod spodem jest głód.

Słowo „głód” przecięło powietrze. W tym samym momencie sunący pas mgły dotknął rozgrzanej łychy koparki i syknął, jakby wrzucić żelazo do lodu. Kurowski przełknął ślinę – mgła rzeczywiście pachniała miodem zatęchłym, cmentarnym, i aż zadrżało mu w splotach.

Lubański zakaszlał nerwowo i machnął ręką.

— Dość tego spektaklu. Strażnik! Wyprowadzić.

Ale Tekla już odwracała się w stronę zachodzącego słońca. Mgła wciągnęła ją bez śladu – jakby zapadła się w otwór, którego nikt prócz niej nie widział. Na piasku został tylko perfekcyjny odcisk laski: mokry, okrągły, jak wypalony kroplą lodowatej rosy. Nie wysechł do świtu, choć noc była sucha jak piec chlebowy.

Kurowski zadrżał; pomyślał, że oto pierwszy raz od lat czuje strach nie przed naczelnikiem ani planem, lecz przed czymś, co żyje pod stopami betonowych marzeń. W oddali z trzcin zerwała się czapla, krzyknęła ostrym „kra!” i pofrunęła, jakby uciekając przed wodą, której jeszcze nie było, ale która już zaczęła się budzić.


Żarówka sodowa wisząca nad barakiem lała chory, pomarańczowy blask na rozdeptaną glinę. Co kilkanaście sekund wnętrze bańki syczało, a światło gasło, by po chwili zapalić się znowu, jak gdyby żarówka łapała ostatni dech przed śmiercią. W takich interwałach nocy Marian Wilk – krążył od koparki do betoniarek, od baraku do płotu i z powrotem. Mówił, że lubi nocny dyżur, bo nikt nie patrzy mu na ręce, a plac budowy w blasku księżyca pachnie wolnością i benzyną.

Tego wieczoru powietrze było ciężkie jak mokry zamsz: od południa nie padało, a jednak każdy oddech smakował rzeką. Wewnątrz baraku radio „Kosmos” szeptało przeboje Czerwonych Gitar – aż nagle suwak potoczył się w skali sam, a głośnik zabrzęczał grobowym szumem. W tej samej chwili brezent namiotu kanciapy zatrzepotał, jakby niewidzialna dłoń strząsnęła z niego kurz.

Marian wyszedł z latarką, mrucząc coś o „pieprzonych bezpiecznikach”. Gdy minął rząd uśpionych betoniarek, z ciemnej otchłani wykopu dobiegł plusk, cichy, lecz stanowczy – tak brzmi kamień wpadający do studni.

— Kaczki wam się tu schowały? – zawołał, szukając żartu dla uspokojenia. Echo podniosło głos i wypuściło go zniekształcony, jak zaciągnięty przez wodę: „…chowały… chowały…”

Obrócił się w stronę lampy sodowej i wtedy ją zobaczył.

Kilka kroków dalej, na krawędzi wykopu, stała dziewczyna. Suknia, biała i ciężka, oblepiała jej ciało, jakby zanurzyła się w ropie, nie wodzie. Włosy – długie, lepko czarne – poruszały się niezależnie od wiatru, wijąc się na ramionach niczym świeżo wyciągnięte wodorosty. Najdziwniejsze były jednak oczy: wielkie, zupełnie czarne, bez cienia białka, lustra odbijające noc bez ani jednej iskry z lampy.

Marian poczuł sól na języku, ostrą jak krawędź żyletek. Usta wyschły. Spróbował słowa:

— Dziew… Dziewczyno? Tu nie wolno – plac budowy, niebezp…

Głos zgasł jak świeca pod szklanką wody. Skóra na karku drętwiała mu falą lodu.

Dziewczyna uniosła rękę. Z jej opuszków skapywały cierpkie krople, które syczały na pylistej ziemi. Materiał sukni nie rzucał cienia, a jednak po ziemi ciągnęła się za nią świetlista smuga wody – nie szara, lecz połyskująca fosforycznym turkusem.

— Czego… czego chcesz? – wyszeptał, cofając się. Każdy krok wstecz wbijał mu w plecy głuchą panikę, jakby grunt zmieniał się w miękką gąbkę.

Dziewczyna ruszyła powoli. Krople z włosów zostawiały na powietrzu srebrne zawiesiny, które gasły jak gasnące robaczki świętojańskie. Jej stopy nie szeleściły, lecz pluskały, choć plac budowy był twardy.

Marian doczłapał tyłem do baraku i złapał klamkę. Poszycie z blachy falistej zdawało się pulsować zimnem. Mrugnął – w tym ułamku sekundy lampa sodowa zgasła, a wraz z nią cała dziewczyna.

Światło wróciło. Naprzeciwko nie było nikogo. Z oczu popłynęły mu łzy ostre jak woda utleniona. Spojrzał w dół: mokry ślad – lśniący pas szeroki na stopę – prowadził od miejsca, gdzie stała postać, prosto do kałuży, której pięć minut temu tam nie było. Woda krążyła w niej jak w kielichu żywego szkła, tworząc maleńki wir i cichy dźwięk, przypominający oddalone uderzenie dzwonu.

Marian wbiegł do baraku. Lampka biurkowa zamigotała zielonkawo i zgasła. W półmroku dostrzegł na stole małą glinianą figurkę – tę, którą włożył sobie po południu do kieszeni. Leżała w plamie wody, a w miejscach oczu błyszczały teraz dwie żywe, miodowe krople bursztynu.

Znalazła… znalazła mnie – wykrztusił sam do siebie. Potem zaczął się trząść tak mocno, że radio spadło na podłogę i rozsypało się jak puszka sardynek.


Trzy dni później, w upalny poranek, na plac zajechała czarna Warszawa 223 z tablicą WZD 16-03. Wysiadło z niej czterech panów w lnianych marynarkach: Komisja Wojewódzka ds. Inwestycji Sportowych. Inspektor Lubański witał ich z szerokim uśmiechem; Kurowski stał obok, wyciskając czapkę w wilgotnych dłoniach.

— Towarzysze, terminy gonią, ale prace postępują zgodnie z harmonogramem – recytował Lubański, rozchylając rulony planów. – Basen sportowy osiągnął już stan zero, a tu, w wykopie rekreacyjnym…

Wykop dudnił pustką: brzegi deskowań lśniły wilgocią, choć od tygodnia nie spadła kropla deszczu. Fotograf z komisji ustawił wszystkich do pamiątkowego zdjęcia na tle dźwigu. Przesunął migawkę… i w tej samej sekundzie usłyszał trzask łamanego drewna.

Palisada przy najgłębszej ścianie rozsunęła się jak zęby zgniłej bestii. Cały wał rozsypał się, a dźwig – czterdziesto tonowy kolos – pochylał się powoli, jakby nagle stracił wolę życia. Jego konar zatopił się w glinie, a z pękniętego przewodu hydraulicznego buchnęła woda – brudna, brunatna, jednak połyskująca subtelną, zielonkawą tęczą.

Ściana dźwięku uderzyła w zgromadzonych: syk tłoczonego oleju, zgrzyt walącego się rusztowania i… coś jeszcze. Kurowski zaklął, lecz słowa ugrzęzły mu w krtani, gdy wśród kakofonii usłyszał dźwięk skrzypiec, jakby ktoś grał pod wodą spokojną, starą pieśń. Melodia była krótka, lekka jak chichot dziewczyny – i lodowata.

— Co to, do cholery…? – zabełkotał fotoreporter, przyciskając aparat do piersi.

Lubański pobladł, ale odchrząknął i ruszył z notatnikiem, chlupocząc w nowej kałuży. Z każdym krokiem brudna woda pochłaniała mu buty.

— Spokojnie – syknął. – Piszemy: „awaria przewodu, brak zagrożenia…”.

Zanim dokończył, Kurowski wyciągnął z wody coś, co wyglądało jak gliniana statuetka. Była miękka, jakby świeżo ulepiona. Powierzchnia lśniła w słońcu, a czarne oczodoły zionęły pustką.

— Stasiu, zostaw to! – wrzasnął jeden z majstrów. – Parzy jak diabli!

Rzeczywiście: glina rozpadła się Kurowskiemu w dłoniach, wsiąkając w skórę niczym tusz. Na palcach pozostał miodowy połysk, lepki jak syrop. Obok nogi inspektora z wody wynurzała się już następna figurka i następna – cała procesja milczących najad w glinianej skórze. Każda drżała w błocie, jakby próbowała nabrać oddechu.

Komisja wyjechała w milczeniu. W aucie panowała cisza, przerywana tylko świstem wentylatora. Lubański wcisnął się w fotel tak głęboko, że marynarka pękła mu w szwie. Na kolanach trzymał raport, w którym drżącą ręką napisał: „Nieszczelność zbiornika, brak zagrożenia strukturalnego. Dalsze prace kontynuować.”


Współczesność, rok 2023, remont Aquaparku.

Wrześniowe przedpołudnie w Polkowicach,  było jak drugi oddech lata: parne, lepkie, ciężkie od zapachu asfaltu i mokrej gliny. Choć kalendarz podpowiadał, że liście zaraz zaczną rdzewieć, na placu remontowanego Aquaparku królowały wciąż krótkie rękawy i spocone karki. Ryczące młoty wyburzeniowe wypuszczały obłoki pyłu, który osiadał robotnikom na włosach niczym popiół z nieugaszonego ogniska.

Przy barierce z czerwono-białej taśmy stała Ilona Jaśkiewicz, kierowniczka robót, rocznik ’85, kobieta drobna jak wróbel, ale o głosie, którym potrafiła przekrzyczeć betoniarkę. Pod włosami spiętymi w twardy kok skrywała słuchawki ochronne; na ramieniu miała tatuaż z kompasem i datą pierwszej polskiej misji w kosmosie — pamiątkę po ojcu majsterkowiczu-pasjonacie.

Ilona patrzyła, jak Tomasz „Tomcio” Grabowski — uliczny pseudonim nadany mu jeszcze w zawodówce — manewruje koparką Hyundai HX blisko krawędzi starej niecki rekreacyjnej. Tomasz, lat trzydzieści, kark szerszy od fotela operacyjnego, miał opinię człowieka, który zasypia z dłonią na joysticku.

— Tylko spokojnie, Tomek. Trafisz w rury z lat dziewięćdziesiątych, zalejesz mi cały dół! — zawołała, zsuwając z twarzy zakurzoną maseczkę.

Tomcio odpowiedział gestem kciuka: spokojnie, szefowa, mam to. Łyżka koparki wgryzła się w ziemię, zgrzytnęła metalicznie… i zamarła, jakby wgryzła się w żeliwo. Operator wychylił głowę z kabiny, ściągnął okulary przeciwsłoneczne.

— Szefowa! — krzyknął. — Coś twardego tu siedzi, ale to nie beton i nie glina.

Ilona zeskoczyła w dół wykopu, glina zamruczała pod butami. W słońcu migotała brunatna bryła, a w niej blade, jakby porcelanowe krawędzie. Dziewczyna szturchnęła grudę rękawicą; glina odpadła w wilgotnych płatach i odsłoniła połowę ludzkiej czaszki. Puste oczodoły patrzyły na nią jak perłowe guziki zgnilizny, a w jednym siedziała kropla mlecznego bursztynu, zatopiona niczym owad w żywicy.

Tomcio splunął na bok i cofnął koparkę.
— Nie gadaj, że to trup. Mieliśmy tu mieć tylko zasypkę i piach, żadnych halloweenów.

— Nie trup, tylko szczątki archeologiczne — poprawiła, choć czuła, że głos jej niebezpiecznie łamie falset. — Zrób przerwę na fajkę i dzwoń po konserwatora. Natychmiast.

W pół godziny z ziemi wysupłano więcej: gliniane figurki kobiecych torsów, każdy z zaznaczonymi łuskowatymi liniami na piersiach; spiralne krążki wielkości dłoni, misternie ryte, jakby ktoś w glinie narysował muszlę świdraka; kości długie, odłupane, ociekające brunatną wodą. A przecież od świtu nie spadła kropla deszczu. Tam, gdzie te przedmioty tkwiły, ziemia parowała chłodem, jakby nad ranem ktoś otworzył w niej właz do głębokiej, lodowatej piwnicy.

Ilona stała nad wykopem i próbowała oddychać spokojnie. Powietrze pachniało błotem, ropą… i czymś słodkim, jak stary lipcowy miód, który na dnie słoika zbiera gorzkie kryształki.

Noc po odkryciu kości zapadła lepka i ołowiana. Plac ucichł, maszyny stały jak porzucone zabawki, a jedynym punktem światła był reflektor przy kontenerze ochrony. W jego żółtej, brudnej poświacie Marek Sowa – emerytowany bokser, któremu po tylu złamaniach nos wyginał się niczym klamka w starych drzwiach – krążył z latarką po podziemnych korytarzach technicznych. Metalowe schody jęczały pod ciężarem jego kroków, echo odbijało się od kafelków, tworząc pusty, rytmiczny werbel.

„Znowu ten zaduch,” mruknął pod nosem, posyłając światło wzdłuż wąskiego tunelu. W powietrzu czuł zapach mokrego betonu i czegoś jeszcze – nutę słodkawą, jak zleżały miód z popękanego słoika. Radio przy pasku zaczęło trzaskać; Marek przekręcił potencjometr, ale dźwięk urwał się jak przecięty kabel.

— Cholera jasna, — burknął, — zawsze wtedy, kiedy człowiek sam na warcie.

Za zakrętem korytarza coś kapnęło z rury wentylacyjnej. Pierwsza kropla, potem druga, a potem woda wypadła całym jęzorem, jakby ktoś za ścianą odkręcił hydrant. Strumień odbijał się od sufitu i rozbryzgiwał po kafelkach, w sekundę zalewając podłogę po kostki.

— No pięknie, rury diabli wzięli! — Marek zaklął głośno i puścił się biegiem do skrzynki z zaworami. Latarka latała w dłoni, snop światła skakał po ścianach.

Ledwie dopadł metalowej szafki, gdy w plusku odezwał się śmiech – lekki, dziecinny, jakby zza ściany chichotała uczennica po zbyt dużej dawce oranżady. Mężczyzna znieruchomiał, poczuł zimny pot na plecach. Echo śmiechu rozniosło się wzdłuż rur, groszkowe i jasne, kompletnie niepasujące do chłodnej, surowej przestrzeni. Powoli odwrócił głowę.

Na końcu zalanego korytarza stała kobieta w białej sukni. Tkanina była ciężka od wody, opadała w błyszczących fałdach. Długie włosy spływały jak strumienie atramentu, a z końcówek kapały krople, tworząc na tafli subtelne, koncentryczne kręgi.

— Pani? Halo! — zawołał, krztusząc się własnym głosem. Słowo odbiło się od sklepienia i wróciło pół tonu niższe, jakby mokre. Gardło zaciągnęło mu się błotem; krzyk ugrzązł, zanim wybrzmiał naprawdę.

Postać nie drgnęła. Jej twarz ginęła w cieniu, ale Marek czuł, że jest obserwowany – jak ryba, którą ktoś z góry śledzi w akwarium. Śmiech ucichł, zastąpiony ciszą tak gęstą, że słyszał łomot własnego serca.

Zamrugał. Sekunda – i kobiety nie było. Zostało tylko zielonkawe światło awaryjne odbijające się w wirującej wodzie. Lustro cieczy falowało jak roztarty rtęciowy podkład, a dźwięk śmiechu powracał w postaci ledwie słyszalnego rezonansu, podobnego do odgłosu przyłożonej do ucha muszli.

Marek przełknął ślinę. Kilka kroków w tył okazało się cięższych, niż powinny – jakby stopy zasysało błoto w korytarzu, choć podłoga była twarda. Odwrócił się, pchnął drzwi do klatki schodowej. Ręka ślizgnęła mu się na klamce; czuł miód i wodę, choć dłoń powinna być sucha.

Na górze, w kontenerze, zapalił wszystkie lampy, włączył radio na pełen regulator. Z głośników poleciał trzask, potem stara piosenka o miłości z lat 80. Ale w tle, między falą a falą, Marek był pewien, że wciąż słyszy dziewczęcy chichot – cichszy, wytrwały, dobiegający gdzieś spod budynku, jakby woda zaczęła gadać w języku sprzed ludzi.

Nazajutrz, tuż po siódmej, Karol Baran – nowy specjalista IT w Aquaparku, wczorajszy student, dziś pan „od kamer” – z kubkiem rozpuszczalnej kawy zasiadł przed monitorem w sterowni. Skanował nocne nagrania: pola z datą, godziną i zielonym stemplem „OK”. Otwierał plik za plikiem, ledwo mrugając.

O 02:37 zatrzymał oddech. Na ekranie kamera nad torem do nauki pływania pokazała postać w białej, ciężkiej sukni. Dziewczyna sunęła środkiem pustej niecki, jakby szła po wodzie. Klisza migotała; obraz pęczniał, rozlewał się, jakby kamera stała po kolana w rzece. Podłoga przecież była sucha.

Karol wcisnął pauzę, przewinął. Klatka po klatce dziewczyna rozpływała się w płytkich kafelkach, a po jej śladach mignął bursztynowy blask.

— No ja pier… — wyszeptał i poczuł, że kawa stygnie mu w dłoni.

Pobiegł do gabinetu ochrony, gdzie Włodzimierz „Włodek” Kotlarz, sześćdziesiąt plus, były milicjant z budową niedźwiedzia, zajadał drożdżówkę nad Tygodnikiem Polskim z krzyżówką.

— Panie Włodku, musi pan zobaczyć to nagranie — Baran otarł pot z czoła. — Coś jest nie tak!

W sterowni puścił film. Włodek milczał, przeżuwał drożdżówkę, oglądał raz. Drugi raz. Trzeci. W końcu wcisnął pauzę. Cisza dudniła.

— Młody, to jest błąd synchro, jak nic. — Włożył pendrive do kieszeni kamizelki. — Reset kamery w nocy. Glitch.

— Glitch? — Karol wzruszył drżącymi ramionami. — Ale mamy mokre ślady w basenie, ktoś rano mopem ścierał.

— Ślady? — Włodek uniósł brwi. — Ślady już nie istnieją.

Przeklikał do folderu, zaznaczył plik. Delete. Potem Shift+Delete. Jakby wbijał gwóźdź w zamkniętą trumnę. Ekspres do kawy westchnął, kiedy podświetlony pasek ładowania zniknął.

— Dla świętego spokoju, Baran. Rozumiesz? Klienci chcą zjeżdżalni i jacuzzi, nie straszaków.

— Ale to może być dowód… — Karol zniżył głos. — Ta dziewczyna. Ktoś mógł wejść, zagubić się…

— Żadnej dziewczyny nie było — przerwał Włodek, twardo jak drzwi od schronu. — Zapomnij.

Karol opadł na krzesło. Włodek zgarnął talerzyk z okruchem drożdżówki, wyszedł bez słowa. Młody informatyk siedział chwilę w ciszy, słyszał tylko bzyczenie neonowej lampy. Na celu nowej ikony folderu „2023_09_backup” tkwił czerwony X.

Wieść wyciekła szybciej niż woda z pękniętej rury. Zaczęło się od szeptu w szatni ratowników: „Widzieliście, co Sowa słyszał w nocy?”. Poszło dalej, do baru z zapiekankami: „Baran mówi, że kamera złapała kobietę w sukni”. Po południu lokalny Facebook puchł od komentarzy: „Basen nawiedzony!”, „Duchy wody wróciły!”, „Pamiętacie Teklę Figiel?”.


Ilona, mijając automat z batonami, usłyszała dwie sprzątaczki plotkujące o „białej pani od kałuży”. Zatrzymała się, zacisnęła palce na kluczyku od szafki.

— Plotki na bok, dziewczyny — ucięła chłodno. — A kto potrzebuje sensacji, niech zamiecie korytarz techniczny. Tam naprawdę płynie rzeka.

Sprzątaczki zamilkły, lecz w powietrzu pozostał cichy, ledwie wyczuwalny zapach mokrego miodu, który nie miał prawa unosić się w klimatyzowanej hali. Karol, stojąc pod drzwiami serwerowni, przysiągłby, że zamiast szumu wentylatora słyszy odległy chichot — ten sam, co w nocy rezonował jak muszla przyłożona do ucha.

Wróciła do wykopu tuż przed zmierzchem, kiedy hałas maszyn zamierał, a powietrze łapało ciszę jak skowyt w gardle. Z góry plac wyglądał jak pusty amfiteatr: stwardniałe koryta oświetlone kilkoma żarówkami, świeżo podsypany piasek i ten jeden, jedyny dołek, którego pompy nie potrafiły osuszyć. Leżała w nim cienka, zwierciadlana błonka — jak powieka, co nigdy całkiem nie mruga.

Zapach miodu wrócił od razu: słodki, lepki, aż mdlący, zmieszany z gnijącym błotem. Ilona opuściła barierkę, zeszła po drabince. Pod butami chrzęścił piasek, jakby coś pod spodem pękało. Woda w zagłębieniu drżała, topazowe błyski mignęły na powierzchni.

Pojedynczy bąbel, wielkości paznokcia, wypłynął spod dna. Pękł z głuchym westchnieniem — jak ktoś, kto próbuje wypowiedzieć imię i tonie w połowie sylaby.

— Może to tylko powietrze… — szepnęła, chociaż skóra na karku już stała jeżem.

Wtedy poczuła podmuch: chłodny, niesiony znad dawnych bagien. Folia budowlana powyżej zafalowała gwałtownie i opadła. Na sekundę w mokrej plamie odbiła się twarz dziewczyny: blada jak księżyc, dwa czarne, całkiem bezdenne oczy.

Światło lampy zawibrowało. Obraz zniknął. Z dna wykopu dobiegł delikatny chichot, cichy jak skrzypnięcie knota w starej lampie naftowej. Ilona cofnęła się odruchowo; poczuła, że jej buty zostawiają w piasku wilgotne ślady, które natychmiast parują chłodem, jakby ziemia wdychała coś bardzo starego.

Nagle w głowie rozbrzmiał głos – nie głośniejszy od oddechu, ale ostry, zimny, wilgotny:

„NIE BOJ SIĘ. PO PROSTU SŁUCHAJ.”

Ilona zamarła. Głos nie brzmiał jak ludzki; był jak plusk w grobowej studni, jak szelest trzcin w listopadowy świt.

„WODA PAMIĘTA OFIARY…
…ODDAJE TO, CO WZIĘŁA.”

W wyobraźni pojawiła się wizja: noc sprzed setek lat, staw pełen czarnej wody. Na brzegu ludzie w lnianych koszulach wrzucają w toń gliniane misy wypełnione mlekiem, kwiatami i gęsią krwią. Największa misa tonie wolno, a pod jej powierzchnią widać dziesiątki ciał: kobiety o rybich oczach, młodzi mężczyźni z sinymi ustami, różańce splecione z wodorostów. Każde ciało trzyma w dłoniach bryłkę bursztynu – okiem stawu.

Ilona przywarła plecami do ściany wykopu. Woda lśniła pod jej butami. Czuła, że błona na dnie to tylko przykrywka dla głębi, w której wciąż leżą te drobiazgi: figurki, kości, czaszki popękane jak porcelana.

„WZIĘLIŚCIE MOJE CIAŁO…
TERAZ CZUJECIE MÓJ SZEPT.”

Jej serce waliło, lecz nogi tkwiły jak zabetonowane. W lustro wody wpłynęła smuga bursztynowego światła, układając się w spiralę. Z dołka uniósł się zapach świeżo przełamanej kości i starego miodu.

— Czego chcesz? — wymknęło jej się, bardziej oddech niż słowo.

Chichot przycichł; zamiast niego poczuła w głowie lodowate obrazy: spycharka krusząca glinę, łyżka wydobywająca czaszkę, kropla żywicy błyskająca jak łza. Ziemia odpowiadała jej bólem, jak otwarta rana.

„ODDAJCIE OKO, ZAMKNIJCIE RANĘ.”
„INACZEJ WODA SIĘ PODNIESIE…
…I BĘDZIECIE JEJ DAREM.”

Woda w dołku pulsowała, wypuściła kolejne bąble. Każdy pękając, szeptał słowo, którego Ilona nie chciała pojąć. Zrozumiała jednak jedno: to miejsce było nienasycone. Staw, zasypany, przykryty betonem, czekał cierpliwie jak ssak w letargu; teraz znów czuł zapach krwi, którą mu kiedyś obiecano.

Ilona cofnęła się powoli. Stuk jej butów brzmiał jak krople na dębowej trumnie. Odwróciła się ku górze wykopu – na krawędzi stała chwiejna drabinka. Miała wrażenie, że w połowie szczebli ktoś ją złapie za kostkę i wciągnie pod tę bagnistą powłokę. Ale ruszyła, jeden szczebel, drugi, trzeci. Z dołu dobiegło pożegnalne cmoknięcie – jak od ssącego mułu.

Gdy stanęła na równym, noc rozdarł dźwięk syreny alarmowej: robotnicza pompa wody, uruchomiona nagle przez czujnik. Z trzech stron placu wystrzeliły strugi zimnej cieczy. W świetle lamp błyszczały jak szkło, a w ich plusku Ilona rozpoznała śmiech – dziewczęcy, jasny, niewytłumaczalny.

I choć staw dawno zniknął pod tonami ziemi, Ilona zrozumiała, że woda wcale nie potrzebuje jeziora, by wrócić po swoje. Wystarczy kropla. A z kropli – rzeka. A z rzeki – potop, który zna imiona tych, co obudzili głód.

Rok 2025 . Uroczyste otwarcie Aquaparku.

Aquapark Polkowice wygląda teraz jak katedralny sen o wodzie i świetle. Fasada z mlecznego szkła odbija poranne słońce; wnętrze lśni lustrami stali nierdzewnej, a z sufitu zwieszają się kaskady ledowych pasków – jak zastygłe wodospady. Dzieci w pomarańczowych rękawkach pędzą w stronę tęczowych zjeżdżalni, rodzice rozciągają ręczniki na leżakach pod palmami z tworzywa. W holu pachnie kokosem z nowego kiosku smoothie, klapki mlaskają o gres, niosąc echo wakacyjnej beztroski.

Na balkonie technologicznym Ilona Jaśkiewicz stoi obok prezydenta miasta i słucha przemówień o „perle rekreacji Dolnego Śląska”. Uśmiecha się profesjonalnie, choć pod tym uśmiechem wciąż tkwi wspomnienie wzburzonej ziemi i bursztynowych oczu w glinie.

Kiedy przecinają wstęgę, rozlega się eksplozja oklasków. Pierwsza fala gości wpada do hali basenowej. W zbiorniku sportowym woda chłodnie lśni od pasów toru, w części rekreacyjnej kołysze się lazurowe lustro. Głośniki wypuszczają skoczny pop, skraplacze klimatyzacji szumią jak spokojny wiatr.

Ale ci, którzy stoją najbliżej krawędzi, widzą drobiazg, który nie pasuje do pejzażu: powierzchnia wody lekko drży. Jakby ktoś z dna stukał delikatnie, miarowo, w metal niecki.

Patrz, woda faluje, a nikt nie skacze – dziwi się nastolatka w czerwonym kostiumie, pociągając przyjaciółkę za rękę.
– Ciepła woda tak ma, zostaw – uspokaja ją matka, ale sama zerka szybciej, niż zamierzała.

Przy kasach ratownik Artur otrzymuje w krótkofalówce pierwsze zgłoszenie o „dziwnych śladach” w tunelu prowadzącym do strefy saun. Schodzi po mokrych kafelkach i nagle staje jak wryty: na białej płycie widnieją odciski stóp. Prowadzą od drzwi pomieszczenia technicznego, zakręcają i kończą się na środku korytarza, gdzie podłoga jest sucha. Nad ostatnim odciskiem ktoś palcem, może kroplą, napisał dwa słowa: „My wciąż” – i ślad urywa się, jakby tusz się skończył.

Artur klęka, dotyka kafla – ciepły, czysty. Wodzi wzrokiem po korytarzu; tylko lampy dają spokojne, dzienne światło. Serce wali mu jak bęben podczas alarmu przeciwpożarowego.

W tym samym czasie w basenie z falą do zabawy dziewczynka o imieniu Zosia unosi się na piankowym makaronie. Woda pod nią drży jak skóra trzymanego w dłoni bębna. Czuje tick… tick… tick… – delikatne uderzenia pod podeszwami stóp, jakby ktoś grał na membranie.

– Mamo, woda mnie łaskocze! – woła, a głos odbija się od szklanej kopuły jak dzwonek.
– To tylko pompa falowa, skarbie! – woła matka, choć falowy program startuje dopiero za dziesięć minut.

Nad jacuzzi seniorzy rozmawiają o cenach cukru, a jeden z mężczyzn dotyka ramienia żony:

– Masz wrażenie, że tu pachnie miodem?
– To pewno z baru – odpowiada. Ale bar serwuje kokosa i marakuję, nie miód.

Kiedy szef ochrony Włodek przechodzi obok szafek, wzrok przyciąga go literka „S” – pojedyncza, mokra, jak wypisana kroplą na matowej płytce. Pochyla się, końcem rękawa ściera znak. Rękaw pachnie słodko, lepko; już wie, że dziś nocna zmiana będzie dłuższa niż zwykle.

Z poziomu widowni Ilona przygląda się pofalowanej tafli sportowego basenu. W jej pamięci odzywa się tamten mokry chichot, szepczące „Woda pamięta”. Czuje, że ta błyszcząca, nowoczesna niecka jest tylko cieniutką skorupą, pod którą czai się głód stawu – stary, zimny, cierpliwy.

I w tej właśnie chwili z głośników trzaska drobny, elektroniczny pogłos. Muzyka rwie się na półtorej sekundy. Nikt spośród gości nie kojarzy dźwięku, ale Ilona wie: to ten sam dreszcz, który kiedyś słychać było w studni. Spojrzenia ludzi uciekają ku wodzie, a ona drży coraz mocniej, jakby cieszyła się na spotkanie.

Śmietanka władz odchodzi do strefy VIP. Flash aparatu błyska raz, drugi. Podłoga w korytarzu za nimi zostaje sucha – oprócz jednego smużystego śladu, wypisanej wilgocią spirali, która migocze bursztynowo, zanim całkiem wsiąknie.

Aquapark jest otwarty. Szum, muzyka, śmiech. A wśród tego – połyskujące dno, które wciąż oddycha, bąbelkowy szept w dyszach masażerów, leniwe drżenie fal i głos, którego nikt nie chce słyszeć, lecz każdy czuje pod skórą:

„My wciąż tu jesteśmy.”

Dodaj komentarz