Mieszkańcy Polkowic,
Kto z Was nie słyszał choć raz w życiu tego zdania: „W końcu trzeba będzie przywrócić kolej do Polkowic” Padało przy urnach, podczas debaty, w radiu, na ulotkach i zebraniach wspólnot. Obietnice składały się latami – a nowych torów jak nie było, tak nie ma.
Niektórzy pamiętają jeszcze stare bocznice, które kończyły się przy stacji technicznej, dziś zarośniętej, zamienionej w miejsce składowania złomu. A starsi wiedzą, że kiedyś jeździły tu pociągi – niedługo, cicho, jakby nie chciały się narzucać.
Coś się jednak wtedy wydarzyło. Coś, o czym się nie mówi, ale co pamięta Polkowicka ziemia.
Zniknięcia. Milczące transporty. Wagon, który wyjechał z Głogowa, ale nie dotarł. Świadek, który nigdy już nie mówił całymi zdaniami. Mikrofilm w archiwum, którego nie wolno było kopiować.
Kiedyś planowano zbudować tunel testowy. Przesunięcie granic czasu, mówili – optymalizacja przejazdów. Ale z czasem to nie kolej zniknęła z Polkowic. To Polkowice zostały odcięte od codziennego rozkładu jazdy.
Można mówić o kosztach, analizach, zbyt małym ruchu pasażerskim. Można. Ale czasem lepiej jest nic nie przywracać. Czasem dobrze, że tory rdzewieją, że bocznice zarasta pokrzywa, a wiadukt nie łączy już niczego z niczym.
Bo nie każda linia kolejowa prowadzi tylko przez mapę.
Dlatego opowiadam tę historię. Dla pamięci. Dla ostrożności. I dlatego, że co kilka lat znowu ktoś obieca Wam pociąg.
A jeśli kiedyś naprawdę pojawi się pierwszy skład – zatrzymajcie się. Posłuchajcie. I jeśli usłyszycie gwizd, który nie pasuje do żadnego rozkładu, lepiej nie wchodźcie na peron.
Mariusz
Polkowice, styczeń 2024
PROLOG
3 listopada 2023, Polkowice. Jesienny zmierzch zagęszczał powietrze, gdy zszedłem na zarośnięty peron przy Brackiej. Od kiedy usłyszałem pogłoski o nocnym gwizdku, wiedziałem, że milczenie tylko wzmocni to, co tu grasuje. Dlatego piszę—żeby przerwać ciszę, zanim znowu zacznie znikać ktoś, nie coś.
Latarka tnie chłodne opary, odsłania szyny jak dwa zardzewiałe sztylety wbite w ziemię. Przy kostkach czuję mokre liście; pachną gnijącą trawą i stęchłą oliwą, dokładnie tak, jak w dawnych halach naprawczych. Talia Tarota, owinięta w czarny welur, ciąży w kieszeni: mój detektor szczelin między światami. But uderza o metal. Schylam się i spod brunatnego dywanu liści wyciągam gwizdek—model z lat sześćdziesiątych, litera K w zębatym kole. Gdy dotykam go ustami, uderza mnie metaliczny smak krwi. W nozdrzach pulsuje zapach spalonego oleju.
W kałuży między szynami miga odbicie wagonu: przygaszone lampy, rozmazane sylwetki stojące na nasypie. Podnoszę głowę—tor jest pusty, ciemny jak gardziel. Latarka drży w dłoni, a chłód podpełza pod skórę jak lodowa dłoń.
Jeśli zniknę, pozostaną te zapiski, notuję drżącym piórem. Jutro spróbuję przy świetle świec przebadać bilet z 1968 roku, który znalazłem w archiwum. Ktoś z tamtego kursu może jeszcze odpowiedzieć kartom.
Zaciskam gwizdek w dłoni. Metal bije pulsująco, jakby po tylu latach łapał pierwszy oddech. I wtedy słyszę stuk osi o tor: cztery uderzenia, pauza, cztery uderzenia. Rozkład duchów zawsze zaczyna się od rytmu.
–– Mariusz
Noc po odnalezieniu gwizdka spędzam w pracowni na poddaszu. Trzy świece płoną – czwarta, południowa, czeka na kogoś z tamtej strony. Kładę bilet z 1968 r. pośrodku niejako „lustro”, w którym Tarot pokaże to, co ukryte. Szóstka Mieczy, Wieża, Księżyc – karty podróży, katastrofy i tajemnicy.
Zamykam oczy, dotykam gwizdka i wypuszczam oddech.
Najpierw słyszę turkot kół: klang-klang-klang. Potem kobiecy, nerwowy śmiech i świszczący oddech lokomotywy. Mrugam i już patrzę oczami pasażerki – młodej górniczej żony w poplamionym płaszczu. Drewniane ławki, lakier popękany od wilgoci, lampy gazowe w sepii.
— Daleko jeszcze do Polkowic? – odzywa się kobieta przy oknie, pochylona nad torbą pełną jaj na sprzedaż.
— Pół godziny, może mniej – odpowiada mężczyzna naprzeciwko. Wysoki, w kolejarskim mundurze, lecz guziki ma dziwnie matowe, jakby zdjęto z nich orła. Na kołnierzu połyskuje przypinka z literami W.P.
— Panie Wacławie – chudy pasażer w kaszkiecie prostuje plecy – to prawda, że macie tu jakiś skrót? Że nocą jedzie się szybciej niż w rozkładzie?
Maszynista uśmiecha się; w tym uśmiechu brak zębów – cień gestu zamiast gestu.
— Rozkład to tylko papier, panie. A papier nie zna dróg, które się otwierają, gdy człowiek ufa parze i duchom.
Krótka fala śmiechu przelewa się przez wagon; podróżni napinają kark, ale ciekawość wygrywa ze strachem.
— Duchy? – dopytuje kobieta z torbą.
— Zaręczam, że w tych lasach dusz jest więcej niż sosen. Niektóre pragną wrócić do kopalni. Inne… do domu.
Z końca wagonu dobiega znużony głos nastolatka:
— Eee, pan straszy. Duchy miedzi, jasne.
Lampy nad głowami syczą jednocześnie. Płomienie wydłużają się w suche igły światła. Po wagonie przechodzi dreszcz – nie stukot kół, lecz jakby sam powietrzny tunel ścisnął poszycie.
Maszynista spogląda na drzwi do korytarza.
— Proszę się nie bać. Zaraz minie stary tunel, a potem już postój techniczny w Polkowicach.
— Słyszeliście? Nie opuszczać wagonów – powtarza dziewczyna przy wejściu, gdy głośnik charczy komunikatem. Ktoś cichym chichotem próbuje rozładować napięcie.
Pociąg zwalnia. Okna ciemnieją, odbijają tylko wnętrze przedziału. Za szkłem czernieje ziemia jak smoła.
— Panie kierowniku… – zaczynam, lecz słowa grzęzną w gardle, bo na szybie drzwi pojawia się cień: sylwetka w kapeluszu i długim płaszczu, rozmazany negatyw.
— To któryś z kolejarzy? – szepcze ktoś z pasażerów.
— Nikogo tam nie ma – warczy maszynista, choć dłoń drży mu na rączce hamulca awaryjnego.
Dziewczynka przy matce zaczyna płakać.
— To tylko pan Wacław żartuje – matka próbuje ją uciszyć, ale głos brzmi, jakby ściskała duszę obiema rękami.
Lampy gasną po kolei, trzaskając niczym bat: tik-tik-tik. Ostatni, mdły blask ukazuje, że cień nie jest sam – za nim stoją dziesiątki bezimiennych sylwetek wtopionych w noc. Wagon szarpie w bok, jakby coś zewnętrznego próbowało oderwać go od lokomotywy. Walizka spada z półki, uderza podłogę.
— Trzymać się! – krzyczy Wacław, lecz dźwięk tonie w nienaturalnej ciszy, jakby ktoś odciął świat.
Pasażerowie znikają – nie jak dym, lecz jak zdjęcia wywoływane na odwrót: skóra blednie do mleka, kontury falują, aż w miejscu kobiety z torbą zostaje kraciasty płaszcz i zapach jaj, który natychmiast jełczeje. Chłopak w kaszkiecie próbuje wstać, ale ławka pod nim natychmiast pustoszeje; dziewczynka obejmuje powietrze, bo matka rozpada się na pył ciszy. Jej krzyk rozprasza się, aż zostaje echo mokrego oddechu w desce podłogowej.
Wreszcie zostajemy tylko we troje: ja w cudzym ciele, maszynista Wacław i cień za drzwiami. Płomień ostatniej lampy kładzie na podłodze dwa cienie: mój – drżący, i jego – nieruchomy, prosty jak wskazówka zegara.
Wacław dotyka hamulca. W tej samej chwili cień kładzie dłoń – czarną plamę – na szybie. Słychać chrzęst, jakby szkło pękało, lecz nie kruszy się: puchnie, staje się skórą nabrzmiałą krwią.
— Co pan zrobił?! – krzyczę, ale głos ginie w świszczącej pustce.
Maszynista szepcze, a ja czytam z jego drżących warg:
— Nie ja… to rozkład.
Lampka dogasa. Ciemność zgrzyta jak zasuwa stalowych wrót.

Pracownia zalewa się ciszą. Jedna ze świec syczy i gaśnie, smuga dymu owija sufit. Bilet na stole dymi – wypalone w nim cyfry 03. Metal gwizdka smakuje rdzą i krwią.
03 pasażerów? 03 minuty? 03 listopada? – notuję gorączkowo.
Za oknem rynek już zdążył zgasnąć. Jedna latarnia mruga: trzy mignięcia, pauza, trzy mignięcia. Kropla wody spada z bluszczu na parapet z trzaskiem, który brzmi jak klang kół o tor.
Muszę wrócić na peron przed północą – pomyślałem. – Muszę złapać Przewoźnika, zanim on złapie nas wszystkich.
Kilkadziesiąt minut po północy wycieram moje pióro o brzeg notatnika, zabieram latarkę, talię kart i miedziany talizman wygnieciony starannie z kabla rozbiórkowego. W kieszeni czuwa gwizdek, cięższy niż wcześniej, jakby łapał każdy mój oddech. Rynek śpi; w oknach kamienic tańczą odblaski czerwonych neonów minimarketu, ale przy Brackiej czeka już tylko pustka.
Szyny, przerośnięte przez pokrzywy, połyskują nikłym refleksem księżyca. Wchodzę na dawny peron krok za krokiem, trzymając latarkę nisko, żeby nie oślepiać sam siebie. Między deskami widać gniazda karminowych porostów, pulsujących lekko, jakby tor oddychał.
Przed wyjazdem umówiłem się jeszcze z telefonicznie z Jackiem Gawronem – ostatnim żyjącym nastawniczym na linii Rudna- Polkowice. Ostrzegał jednak , że pojawi się tylko raz, „gdy wybije duchowa północ”, bo o tej porze gwizd jest najgłośniejszy.
Znałem go od kilku lat: pierwszy raz spotkaliśmy się na zjeździe emerytowanych kolejarzy, kiedy zbierałem relacje o zaginionym wagonie spod Lubina. To wtedy, przy herbacie zalewanej rumem, wyszeptał słowo Przewoźnik i zamilkł na pół wieczoru. Później przychodził czasem do mojej pracowni; kładłem mu karty, żeby uspokoić nocne koszmary, a on w zamian uczył mnie dawnych sygnałów świetlnych. Mało mówił, ale ufał kartom bardziej niż lekarzom, dlatego telefoniczna prośba o jeszcze jedno spotkanie nie brzmiała dla niego całkiem obco.
Z dala, od strony dawnej nastawni, dochodzi stuk laski o beton. Gawron wychodzi z cienia lampy w za dużym płaszczu i czapce z prawie startą naszywką.
— Pan Gawron? Dziękuję, że pan jednak przyszedł — chowam gwizdek do kieszeni.
— Nie myślałem, że ktoś jeszcze pamięta te tory — jego głos trzeszczy, jakby wydobywał się ze starego radia. — Znowu słyszałem gwizd. Pięć minut po północy. Jak zawsze.
— Mówił pan przez telefon, że nigdy nie opowiedział całej historii związanej z tą trasą. Dlaczego?
Stary nastawniczy potrząsa głową.
— Bo wagon zabiera też słowa. Człowiek zaczyna mówić… a część znika między zdaniami, jak pasażerowie. — Unosi laskę i wskazuje pustkę za moimi plecami. — Tam stanęło wtedy coś, czego nie powinno być w świecie żywych.
Zanim zdążę cokolwiek odpowiedzieć, z torowiska dobiega tępy, metaliczny dźwięk, zupełnie niepasujący do porzuconej linii. Odwracam się; nic. Tylko mgła unosząca się w falach.
— Wie pan, że ładują stąd w nicość dokładnie trzy wagony? – Jacek stuka laską trzy razy, jak w zapomniany kod. – Jak wybiło „03” na zegarze technicznym, zawsze zostawały puste haki.
Kładę talię kart na spróchniałej ławce i ciągnę jedną losowo. To Trójka Kielichów – niemożliwa zbieżność. Słyszę cichy śmiech, podobny do tego z wagonu.
Jacek gwałtownie odsuwa się o krok. — Niech pan tego tu nie rozkłada. Karty otwierają drzwi, a drzwi tu skrzypią w dwie strony.
Zgadzam się, chowam talię.
Na końcu peronu pęknięta latarnia żarzy się uparcie, rzucając stożkowe światło. Tam właśnie widnieje pusty rozjazd, kończący się czarną ścianą krzaków. Patrzę – i przez ułamek sekundy mam wrażenie, że światło odbija się od błyszczącej blachy.
— Widział pan to?
Stary nastawniczy drży. — Nie powinien pan patrzeć długo. Czasem wystarczy spojrzenie, żeby człowieka połknęli.
Z kieszeni wyciągam dyktafon. Czerwone światełko miga. — Potrzebuję dowodu.
— Dowód już jest. – Podaje mi złożoną, kruchą taśmę mikrofilmową, owiniętą w pergamin. – Trzymałem ją lata, ale obraz wypala się od środka, jak dusza w wagonie. Zanieście to do archiwum zanim zniknie.
Przyjmuję mikrofilm drżącą ręką. Chcę zapytać, skąd go wziął, lecz jesteśmy nagle tylko ja i mgła. Jacek rozpływa się w ciemności bez jednego kroku.
Z kępy zarośli dolatuje gwizd. Nie metaliczny sygnalizator, lecz przeciągły, głęboki ton, jakby ktoś czesał powietrze ostrzem. Latarka natychmiast przygasa. Mgła gęstnieje, zagęszcza do mlecznej ściany.
Na torze przede mną, kilka metrów dalej, tli się pomarańczowa żarówka końca składu. Wyłania się fragment wagonu – najpierw podwozie, potem brudny bok, na którym widać starą numerację: 03 60 111-4. Okna pokrywa blady blask, a w nim zarys setek twarzy, lecz twarze są nieostre, powielone, jakby każde szkło było pękniętym lustrem.
Robię krok w tył. Pod butem pęka deska, dźwięk łamie ciszę. Wagon zatrzymuje się – bezdźwięcznie. Drzwi przesuwają się kilka centymetrów, skrząc sparciałą uszczelką.
— Jeśli wejdziesz, we wspomnieniu zabraknie świata – dobiega głos, nie wiem czy z dyktafonu, czy z mojej głowy.
W drzwiach staje zjawa maszynisty. Kapelusz zasłania oczy, płaszcz spływa w dół jak czarny wodospad. W miejscu twarzy pustka, ale pustka wciąga światło, jakby była dymiącym lejkiem w realności.
Maszynista unosi rękę; w dłoni błyska znajomy kształt – gwizdek, identyczny jak mój, ale błyszczący, nienaruszony. Otwiera dłoń, a gwizdek opada w powietrzu powoli, niczym kropla o dużej gęstości. Gdy dotyka podkładu, rozlega się lekki, pojedynczy klang.
— Trzy wagony – szepczę, nie wiem dlaczego. — Trzy minuty.
Zjawa kiwa głową prawie niedostrzegalnie. Pociąg zaczyna cofać, choć nie słyszę lokomotywy. Światło końcowe staje się coraz bardziej blade . Na szybach pojawia się para, zamarza w sekundę i pęka na drobne trójkąty.
Przypominam sobie słowa Jacka. Skupiam wzrok na mikrofilmie w dłoni – to mój bilet powrotny. Jeśli zniknę, znikną też taśma i dowody. Robię gwałtowny krok w bok, przewracam się na liście, latarka wypada.
W tym momencie wagon wydaje niemy zgrzyt i… dematerializuje się. Nie rozpływa się jak dym; raczej gaśnie, zostawiając po sobie poświatę, która kurczy się do wielkości łebka od szpilki, po czym znika.
Zamieram, wsłuchując się w ciszę. Pustkę rozdziera pojedynczy stukot – echo gwizdka odbija się od betonowej ściany peronu.
Latarka migocze. Zbieram ją i spoglądam na tor: na żwirze błyska metalowy przedmiot. To bilet – taki sam jak mój spalony, lecz nietknięty ogniem. Na odwrocie odciśnięto datę: 3 XI 1950. I dopisek fioletowym atramentem: PRZEJAZD UZNANY – OPŁATA WIECZNA.
Podnoszę wzrok. Mgła rozwiewa się, jakby ktoś poruszył ogromnym wachlarzem. Księżyc znów świeci, lecz chłód wniknął pod skórę.
W oddali, na skraju zagajnika, widzę Jacka Gawrona. Stoi, oparty o laskę, i patrzy w moją stronę. Wygląda mniejszy, kruchy, jak składający się z popiołu. Podnoszę rękę, lecz on tylko odwraca się i rusza w głąb cienia. Już po kilku krokach niknie, jakby wpadł do rozpadliny między sekundami.
Zostaję sam z mikrofilmem i biletem. Płomienie świec ochronnych pozostawione w pracowni z pewnością już dogasają, ale ja drżę na tym peronie, wiedząc, że mam coś, co klątwa mogłaby zechcieć zabrać.
Naciskam REC na dyktafonie, lampka błyska na czerwono.
— Kolej-widmo, Polkowice, zapis terenowy. Mam fizyczny dowód i nagranie gwizdu. Muszę zabezpieczyć taśmę, zanim zniknie, jak wszystko inne.
Kończę, blokuję plik i chowam urządzenie do wewnętrznej kieszeni. Wyciągam telefon, jedyną świeżą technologię w tym skansenie, i wystukuję krótką wiadomość:
Mateusz, sprawa pilna.
Nagranie gotowe.
06:30 – magazyn mikrofilmów wejście od rampy.
Przywieź projektor + rękawice.
M.
Przycisk Wyślij rozcina ciszę tak samo pewnie jak gwizd lokomotywy. Kropka-kreska w rogu ekranu potwierdza: dostarczono.
Wkładam telefon z powrotem do kieszeni, a latarka przygasa ostatnim tchem baterii. Wiem, że Mateusz sprawdza służbowy aparat tuż przed wyjściem z domu — ma wbudowany lęk, że ominie go awaria serwera lub, jak on to mówi, „krzyk w eterze”. Przez ostatnie dwa lata pracowaliśmy ramię w ramię przy kilku takich „krzykach”. To on zeskanował sepiowe negatywy z kostnicy w Rzeszotarach, gdzie zjawy pokazywały się na emulsji dopiero po obróceniu kliszy o 180 °. To on odtworzył węglową taśmę dźwiękową z 1929 roku, na której słychać było głos maszynisty proszącego o „paliwo dla świateł”. Układ zawsze był ten sam: ja zbierałem teren, on ratował artefakty.
Rano będzie czekał przy rampie z dwoma termosami kawy — jednym słodkim, żebym „nie drżał jak radiesteta”, i drugim czarnym jak smoła, „na wypadek nocnych anomalii cukru”. W ręce będzie miał paczkę białych, bawełnianych rękawic; zawsze zabiera je, gdy spodziewa się starych taśm albo… świeżych zjaw. Bo Mateusz wierzy w prosty aksjomat: czego nie można dotknąć gołą dłonią, tego nie wolno zostawiać losowi. A nam – jako duetowi archiwisty i terenowego ezoteryka – dotąd całkiem nieźle wychodziło unieważnianie takich „losów”.
Czerwone światełko dyktafonu mruga trzy razy i gaśnie; bateria dogorywa szybciej, niż powinna. Trudno. Jutro o świcie projektor Mateusza przemówi głośniej niż jakikolwiek żywy świadek, a nasze rękawice znowu pozostaną jedyną granicą między kurzem historii a tym, co jeszcze oddycha po drugiej stronie.
Schodzę z terenu dawnego peronu, starając się nie patrzeć w gęstniejące ponownie mgły. W kieszeni mam dwie rzeczy: są zapisane w czasie, który nie powinien istnieć. Klątwa może śledzić źródła własnej historii, a ja właśnie je niosę.
Po plecach przebiega mi dreszcz, gdy uświadamiam sobie, że szyny, po których idę, są chłodne, lecz w głębi czuć tętno – jakby stal pompowana była krwią nie z tej epoki.
Na skrzyżowaniu ulicy słyszę szelest papieru. Bilet wypada z dłoni i niesiony podmuchem ląduje na jezdni. Szybko go podnoszę. Atramentowy dopisek zmienił się: cyfry „03” zastąpiło „02”.
Drugi wagon? Druga noc?
Chowam bilet głęboko, ściskając talizman. Muszę przetrwać do świtu. Muszę obejrzeć mikrofilm w bezpiecznym świetle projektora, mieć kolejny fragment układanki.
Kiedy wracam do miasta, cienie lamp ulicznych tworzą na murze kamienicy kontur kapelusza. Idę szybciej. Kapelusz nie zostaje w tyle.

Ranek budzi mnie o piątej trzydzieści, lecz nie czuję snu – raczej posmak rdzy między zębami. Mikrofilm, który Jacek podał mi w nocy, leży na biurku jak zasuszony organ: zwinął się w rurkę, a brązowe klatki przebijają papier niczym plamy wyschniętej krwi. Za oknem rynek Polkowic tonie we mgle: rzędy LED-owych latarni rozlewają równy, chłodny blask po odnowionych fasadach kamienic i gładkim betonie, a linie światła przerywane są tylko konturami młodych drzewek. W tym sterylnym świetle miedziane dachy ratusza lśnią, jakby ktoś wypolerował miasto na pokaz – a mimo to w powietrzu unosi się echo starej rdzy, której nikt już nie widzi.
Wrzucam talizmany do płóciennej torby, chwytam gwizdek, bilet z zmieniającymi się cyframi i ruszam do gmachu dawnego DOKP – teraz pół magazynu, pół muzeum, do którego klucz dzierży Mateusz Gruchała.
Przy bramie, w blasku jarzeniowego neonu „ZAKAZ WJAZDU”, stoi Mateusz w grafitowym płaszczu, wyglądając raczej na inspektora śledczego niż archiwistę. Pod nosem tlą mu się papierosy z filtrem tak brudnym, jakby każdy zaciąg pochłaniał dekadę.
— Wyglądasz, jakbyś jechał ostatnim pociągiem z Sybiru – mówi, rzucając niedopałek do kałuży.
— Spałem przy zamkniętych oczach, nie przy zamkniętym umyśle – odpowiadam i wyciągam zwitek taśmy. – To może zniknąć, jeśli nie przepuścimy światła.
Spogląda na mikrofilm, marszczy czoło.
— Papier woskowany? Kto dzisiaj tak pakuje taśmy?
— Ktoś, kogo połowę życia wymazały tory.
Przekręca ciężki klucz w zamku drzwi bocznych. Skrzypienie zawiasów wnika do uszu jak piasek. Korytarz archiwum wita nas zapachem pleśni, gorzkiej kawy i ozonu z nieużywanych agregatów chłodniczych. Fluorescencyjne listwy startują z opóźnieniem; przez trzy sekundy mamy ciemność, w której świat wybrzmiewa samotnym brzęknięciem jarzeniówki.
— Nie lubię tego przejścia — mruczy. — Lampy tu zawsze gaszą ludziom kolor skóry.
— Kolor to najmniejszy problem — prostuję talizman pod koszulą.
Schodzimy dwa piętra w dół, do betonowych podziemi. Stalowe drzwi z napisem „FONO–FILM 1970–1982” otwiera kodem, choć połowa przycisków nie posiada cyferek. Wewnątrz chłód jak w kostnicy: powietrze suche, przesiąknięte octanowym zapachem starych taśm, aż łzy same cisną się do oczu.
W centrum stoi projektor BELL & HOWELL, model sprowadzony z Wielkiej Brytanii, i składany ekran o matowej powierzchni, pociemniałej na brzegach. Mateusz wyciąga krzesło metalowe, ja stawiam plecak przy gnieździe zasilania.
— Taśmę włożysz ty — cedzi. — Mam częściową alergię na te duchologiczne sprawy.
Rozwijam mikrofilm z ostrożnością balwierza. Klatki mają sepiowy odcień; w powiększeniu lupy widać zarys tunelu, reflektory lokomotywy i coś, co przypomina „chmurę” skanującą obraz.
— To testowa jazda, styczeń sześćdziesiątego ósmego — mamroczę. — Kamery były zamontowane w próżniowych obudowach dla „celów badania drgań”, tak przynajmniej głosił rozkaz dyrekcji.
— Dyrekcja w tamtych latach chętnie badała wszystko — parska i gasi światła, zostawiając tylko lampkę montażową obok projektora.
Projektor rusza. Mechanizm terkocze miarowo; światło lampy wypluwa na ekran drżący obraz. Najpierw widzimy panel kontrolny z zegarami, wskaźnik prędkości: 60 km/h. Kamera przesuwa się na okno boczne — nasyp rozmazuje się w czarno-białych pasmach.
W powietrzu czuć iskrzenie, jakby powłoka ekranu dotykała obnażonej instalacji elektrycznej.
— Ładny ghosting — syczy Mateusz. — Obraz wypalony, klisza podgniła.
— Czekaj, czekaj, zbliża się tunel — szepczę, zauważając bramę łuku.
W kadrze pojawia się szybka sekwencja: wnętrze tunelu, odbłyski lamp parowozu, i wreszcie boczny profil wagonu filmowanego z drugiego składu. Nagle cały kadr przypomina pomarszczoną wodę; piksele (choć to przecież analog) puchną, jakby ktoś wstrzykiwał w nie powietrze.
— Zatrzymaj! — mówię, ale dłoń Mateusza tylko muska przycisk „STOP”, zanim projektor wysuwa taśmę.
Na wypoziomowanym kadrze, od góry do dołu, przechodzi „zasłona” — cień, którego nie rzuca żadna obiektywna forma. Za nim widać pusty wagon, pustą ławkę, pustą półkę na bagaże. Obok pustki siedzi kobieta, trzymając torebkę; jej twarz jednak zasnutą ma mgłą, jakby malarz dopiero szkicował rysy.
Z głośnika projektora, choć taśma jest niema, wycieka cichy szum. Nie dźwięk mechanizmu, a oddech w słuchawce telefonu.
Mateusz prostuje plecy.
— To nie jest nagrane audio. Projektor nie ma ścieżki dźwiękowej.
Szum przeradza się w stukot — cztery uderzenia, pauza, cztery uderzenia.
— Rozkład duchów — szepczę. — Taki sam rytm jak wczoraj.
Kolejna klatka, kolejna — prędkość obrazu zaczyna wariować, migając 12 kl./s, potem 30, potem znów wolniej. Na dwudziestej klatce widać maszynistę w kabinie. Sylwetka w kapeluszu. Płaszcz zamiast odzienia kolejarza. Kapelusz skrywa twarz.
Wtedy ekran pęka dźwiękiem, którego nie potrafię nazwać. Nie trzask. Raczej chór cienkich smug szkła spadających na podłogę. Lecz ekran stoi nietknięty.
Projektor jęczy. Taśma szarpie się w prowadnicach, jakby ktoś pociągał ją z drugiej strony. Mateusz rzuca się do wyłącznika.
— Nie dotykaj! — syczę, ale za późno. Światło lampy gaśnie, a rolki stają.
W półmroku między nami i ekranem wisi obraz — już nie filmowy, lecz hologramowy, jak powidok na siatkówce. Pociąg, tunel, pusty wagon — i cień maszynisty, który TERAZ patrzy wprost na nas.
— Ty to widzisz, prawda? — Mateuszowi łamie się głos.
— Widzimy oboje, więc to nie omam. – Staram się oddychać równo, analizując: powietrze gęstnieje, temperatura spada. Mgła kondensuje się wokół lampy projektora, która jeszcze sekundę temu była gorąca.
Unoszę gwizdek do ust, dmucham delikatnie. Dźwięk wychodzi stłumiony, jakby ustnik zatkała wata. W hologramie maszynista również unosi rękę — w jego dłoni błyska metal. Odpowiada mi własnym gwizdem, chociaż słyszę go w kościach, nie w uszach.
W przestrzeni między nami rozwija się pasek taśmy – nie z projektora, lecz znikąd. Na jej powierzchni migają napisy, jak gdyby klisza sama była telegrafem. „PRZEJAZD UZNANY – WAGON 02”.
— Drugi wagon — pod nosem Mateusz.
Pasek kliszy wijąc się, opada na podłogę i nagle zaczyna zwęglać się od środka, zostawiając popiół w kształcie linii papilarnych.
— Dość — mówię, szukając w kieszeni talizmanu. — Musimy wrócić projektorowi normalny obraz, zanim to coś…
Słowa urywa brzęk. Lampa projektora pęka. Rozżarzony filament pluje iskrami. Przez sekundę pomieszczenie okrywa kompletna ciemność; wtedy czuję na ramieniu lodowaty uścisk. Nie dłoń. Klips, w który wczepia się winda przenosząca do innego piętra czasu.
Lampka montażowa zapala się ponownie. Jesteśmy sami, projektor wygaszony. Taśma, którą włożyłem, jest… pusta. Każda klatka wybielała, jakby wypalona promieniem lasera.
Z kieszeni wyciągam bilet. Cyfry zmieniły się na „01”.
— Jedna noc do końca — szepczę. — Jeden wagon.
Mateusz odsuwa się, pocierając skronie, aż szkła okularów zsuwają mu się z nosa.
— Mariusz, posłuchaj. Chyba wiem o co chodzi. To wszystko wraca do objazdu czasu, który wymyśliła ta garstka spirytystycznych kolejarzy z końca lat sześćdziesiątych. — Nabiera tchu, jakby musiał wypuścić całą opowieść na jednym wydechu. — W kwietniu 1968 roku dyrekcja pozwoliła im na „nocne próby przyspieszenia kursu roboczego”, oficjalnie dla optymalizacji rozkładu. Nieoficjalnie testowali coś, co nazwali pętlą rezonansu — maszyna, dźwięk gwizdka i seans spirytystyczny w kabinie równocześnie. Twierdzili, że tak skrócą czas przejazdu między Rudną a Polkowicami do pięciu minut.
Przerwał, jakby sprawdzał, czy jeszcze nadążam.
— Pierwsze dwie noce wszystko działało w tabelkach. Trzeciej nocy lokomotywa wjechała do tunelu testowego, a wagon za nią… wyparował. Oficjalny raport mówi o „awarii złączy” i „braku świadków”. Nieoficjalny dziennik maszynisty wspomina „mglisty korytarz” i „strażnika z kapeluszem”, który kazał odjechać bez pasażerów. — Mateusz wskazuje palcem na zgaszony projektor. — Od tamtej pory przejście otwiera się co siedemdziesiąt trzy godziny, dokładnie tyle, ile trwała przerwa między trzema próbami. Za każdym cyklem ginie kolejny wagon. Linia już nie istnieje, ale cykl został — jak zegar, którego nikt nie umie wyłączyć. – Przerwał – W każdym razie taka krąży do dzisiaj legenda.
— A ja wpadłem w jego środek, przynosząc ze sobą gniew Przewoźnika. – Podnoszę zwiniętą taśmę; popiołu zostaje tyle, co garść siarczku. – Musimy znaleźć tunel. Na żywo. Dopóki nie odjedzie ostatni wagon.
— Wiesz, że to samobójstwo.
— To albo wagony będą zbierać ludzi dalej. – Kładę mu dłoń na ramieniu. – Bez twojego projektora i archiwum nie odkryłbym „02”. Potrzebuję cię przy mnie.
Mateusz wzdycha, patrzy na pękniętą żarówkę.
— Cóż, zawsze chciałem poczuć wiatr historii. Najwyżej okaże się przeciągiem z zaświatów.
Analizuję mapę w głowie: tunel testowy, zamknięty w ’69, zasypany – rzekomo. Wiem, że wejście znajduje się u wylotu wyrobiska przy starym szybie „Świetlik”. Musimy dotrzeć tam przed północą, zanim „01” zmieni się w „00”.

Kiedy wychodzimy na powierzchnię, mgła jest bardziej gęsta niż była rano. Rześki zapach liści ustępuje miedzianemu swądowi, jakby ktoś rozgrzał druty trakcyjne do czerwoności. Na placu manewrowym czasem słychać echo kroków, ale parking jest pusty.
— Masz wrażenie, że z każdą godziną miasto się przerzedza? – Mateusz zerkając na wyłączony telefon. – Brak sygnału.
— Rozkład rezerwuje moce. Tym razem nie chcę, żebyśmy zniknęli bez śladu — mówię, trzymając gwizdek. — Zrobimy rytuał związania czasu. Tylko tyle, by nagrać świadectwo, nawet jeśli…
Nie kończę. Obaj wiemy, że jednym z warunków jest ofiara.
Skręcamy w ul. Głogowską, przechodzimy całą i kierujemy się w stronę lasu. W oddali, ponad dachami bloków, dostrzegam smugę pary – cienką, jak oddech zimowego odrzutowca. Ale nie ma samolotu, jest tylko milczący horyzont i stukot, cztery uderzenia, pauza, cztery uderzenia.
Słońce stoi wysoko, jednak gdy z Mateuszem skręcamy w leśny dukt prowadzący do zasypanego szybu „Świetlik”, światło rozpada się na zielonkawe plamy. Gęste korony przechwytują południowe promienie, a wilgotna mgiełka unosi się tuż nad ściółką jak para nad gorącym asfaltem. Mokre liście kleją się do butów, pachną metalem i ziemią.
— Według map archiwalnych tunel zaczyna się tuż za hałdą — sapie Mateusz, prostując kołnierz. — Jeśli go nie zabetonowali po ’69, wejdziemy jak do piwnicy.
— A jeśli zabetonowali, to klątwa wygryzła sobie nową szczelinę — mruczę, ściskając bilet „01”. Papier pulsuje ciepłem, jakby pod skórą tlił się żar.
Im bliżej nasypu, tym gęstszy cień. Mateusz zapala czołówkę, żeby wypatrzyć zarośnięte wejście. Ledowe światło trafia na ścianę mgły i odbija się matowo; po kilku krokach dioda przygasa, choć bateria była pełna.
— Stary akumulator? — rzucam półgłosem.
— Albo to miejsce zjada prąd, jak wszystko, co tu trafia — odpowiada, stukając w obudowę lampy. Dioda migocze, gaśnie, znów wraca słabym żarem, jakby coś w tunelu oddychało jej energią.
Przed nami rdzawa hałda wyłania się spomiędzy drzew: na szczycie powyginane poręcze i betonowy wlot szybu, który wygląda jak wielka, kruszejąca pieczęć na ziemi. Jej zbocze porastały karłowate brzózki, a u podnóża zalegał labirynt fragmentów torów i stare podkłady kolejowe. Zapach wilgotnej rdzy mieszał się z siarkową nutą, która gryzła w gardło.
Mateusz oświetlił betonową cembrowinę szybu — na wpół zawaloną, z wyrwanym włazem.
— Wejście do komory pomiarowej jest niżej — wskazałem blady kwadrat, w którym dziura zastępowała drzwi. — Tam właśnie zaczyna się boczny tunel testowy.
Drewniana drabina ustąpiła pod nami tak, że zeskoczyliśmy ostatni metr w kłąb kurzu i zgniłych liści. Cisza uderzyła jak ładunek wybuchowy: wszystkie dźwięki lasu urwały się naraz.
Gdy czołówka Mateusza znów przygasła, ciemność wypluła przed nas długą, prostokątną komorę. Ściany, obite kiedyś blachą, teraz matowe, pokryte zaciekami. Na podłodze zalegały resztki papierów technicznych, pergaminowo kruche.
Podniosłem zwinięty plan linii: odręczny szkic, czerwony marker rysował pętlę wokół słowa PRZYŚPIESZENIE. Ktoś dodał innym kolorem „DOSTĘP TYLKO ZAŁOGA W.P.”
— Wacław Przewrotny — wyszeptałem, a echa zgasły nienaturalnie szybko.
Mateusz pociągnął mnie za rękaw. — Słuchaj.
Z głębi korytarza dobiegł stukot: cztery kroki, pauza, cztery kroki. Nie echo naszych butów — rytm był cięższy, wolniejszy, jakby ktoś kroczył żelaznymi obcasami po powierzchni snu.
— Przewoźnik — Mateusz przełknął ślinę. — Jest przed nami.
Wyjąłem gwizdek i dmuchnąłem krótko. Dźwięk nie tyle zabrzmiał, co roztopił ciszę; w odpowiedzi usłyszałem przeciągłe gwizdnięcie z głębi tunelu, zmienne jak modulowany sygnał alarmowy.
— Musimy to nagrać — rzuciłem i włączyłem dyktafon. Czerwone światełko bąknęło, po czym zamigało morsem: trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. — SOS — Mateusz sapnął.
Kiedy ruszyliśmy w czerń tunelu, powietrze zagęściło się, jakby oddychaliśmy przez mokry filc. Krople kondensatu kapały ze stropu, tworząc rytm sekundnika. Tylko nasz stukot odbijał się głucho i stawał się coraz bardziej metaliczny.
W połowie korytarza minęliśmy porzucony transformator. Jego obudowa była odgięta, a miedziane uzwojenia wyciągnięto jak wnętrzności. W kablu ktoś wygiął improwizowany talizman — pentagram skuty drutem.
— Spirytystyczna ochrona — oceniłem. — Nie zadziałała.
Za zakrętem korytarz rozszerzył się w komorę testową. Na szynach stała drezyna silnikowa, zardzewiała, ale reflektor pulsował żółtym światłem, choć nikt nie dotknął przełącznika. Na burtach, zacieki utworzyły kształt cyfr „01”.
— Myślisz, że to nasz ostatni wagon? — Mateusz przeszedł dłońmi po relingu; palce zostawiły parujące ślady.
— Raczej zaproszenie. — Wyjąłem bilet, przyłożyłem do reflektora — atrament rozjarzył się, cyfry drżały jak gasnące ledy.
Z pasa światła wyłonił się cień. Kapelusz, płaszcz, brak twarzy. Przewoźnik stał dwa kroki od nas. Nie wyszedł zza rogu ani nie zmaterializował się w błysku — po prostu był, jakby wyrósł z powietrza.
Mateusz cofnął się, ale plecy napierały na blachę — echo uderzenia rozszczepiło się w trzy głosy. Gwizdek w mojej ręce zapiekł lodem.
— Kapitanie linii czasowej — zacząłem, bo w głowie zabrzmiały słowa, których nie wymyśliłem — przyjmuję wezwanie. Rozkład chce świadectwa.
Przewoźnik uniósł dłoń i wskazał wagon drezyny. Na jego palcach błysnęły brudne pazury, jak gwoździe świeżo wyciągnięte z trumny. Ruch był niecierpliwy, nakazujący.
Mateusz pokręcił głową. — Nie wsiądę. Nie jadę w nicość.
— Nie musimy wsiadać, żeby zamknąć rozkład. — Uklęknąłem przy szynie, wyjąłem nóż ritus rosicrucianus, przeciąłem opuszek palca i skropiłem stal krwią. — Żeby pętla się zamknęła, trzeba złamać rytm.
Z kieszeni wyjąłem talizman z kabla i wsunąłem między podkład a szynę. Obróciłem go trzykrotnie, recytując szeptem formułę ochronną, w której mieszały się łacińskie cytaty z Clavicula Salomonis i stare gwary górnicze.
Stukot kroków Przewoźnika przyspieszył — choć jego buty nie dotknęły betonu. Cień wydłużył się, dosięgnął mojej dłoni i przesunął po skórze chłodem tak intensywnym, że palec zdrętwiał w sekundę.
— Jeszcze chwila — wysyczałem i wbiłem krwawy gwóźdź w strukturę talizmanu.
Szyna zajarzyła się pulsującą smugą rudego światła, które wstęgą pobiegło w głąb tunelu. Przewoźnik cofnął rękę; płaszcz zatrzepotał, jakby ktoś podpalił krawędzie.
Nagle w całej komorze rozległ się przeciągły gwizd — nie jeden, lecz setki zlewających się sygnałów. Drezyna zadrżała, reflektor wystrzelił ku sufitowi i pękł. W ciemności zobaczyłem, jak wagon rozpływa się w smugach iskier.
Mateusz krzyknął: — Nagrywa się! — dyktafon świecił ciągłym czerwonym światłem.
Trzask. Powietrze zassało się do wnętrza pustki, pozostawiając nas w milczeniu absolutnym. Po sekundzie cisza pękła i wszystko wróciło: kapanie wody, odległy szum lasu, mój własny, przyspieszony oddech.
Przewoźnik zniknął. Został tylko gwizdek na podłodze – nienaruszony i błyszczący, jakby dopiero co odlany. Obok niego leżał mój bilet. Cyfry „01” zbladły, a potem rozpuściły się w papierze.
Mateusz podniósł gwizdek i podał mi go bez słowa. W jego oczach odbiło się zmęczenie, ale i ulga.
— Pętla pękła — stwierdził — ale szczelina została. Jeśli jej nie zamkniemy, stworzy się nowy rozkład.
Skinąłem. — Musimy wyjść na powierzchnię i wykonać pełny rytuał przy bocznicy. Potrzebna jest ostatnia ofiara — nie pasażer, lecz świadectwo.
— Taśma? — uniósł popiół.
— Nie. — Schowałem krwawy talizman. — Ja. Ale nie w taki sposób, jak chcą duchy. Tylko symbolicznie. Za kilka godzin będzie północ. Wrócimy na peron — tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Mateusz przetarł brudne okulary. — A ja?
— Ty zostaniesz obserwatorem. Każda lokomotywa potrzebuje sygnalisty na ziemi.
Światło czołówki odzyskało pełną moc; mgła w komorze opadała, odsłaniając czysty tor aż do czarnej ściany, gdzie kończył się światło latarki.
Wyszliśmy, zostawiając za sobą puste gniazdo ducha. Gdy wspinaliśmy się po drabinie szybu, w uszach wciąż dudniły cztery uderzenia, pauza, cztery uderzenia — echo, które mogło być równie dobrze trzepotem własnych serc.
Na skraju lasu zatrzymałem się i spojrzałem w kierunku miasta. Z mgły wyrastały latarnie niczym rzadkie, żółte kwiaty na spękanym polu. Znad peronu przy Brackiej wzbił się w niebo słup białej pary, jak pierwszy oddech lokomotywy.
Została ostatnia stacja. Ostatni wagon. Kulminacja.
— Do północy zdążymy — szepnąłem. Mateusz skinął głową, a w jego oczach migotało coś więcej niż strach: głód prawdy.
Wtedy wiatr przyniósł do naszych uszu pojedynczy gwizd, ten sam, który od lat wzywał znikające wagony. Ale tym razem brzmiał inaczej — jak pytanie.
Odpowiedziałem krótkim dmuchnięciem w gwizdek. Powietrze zadrżało, a od strony bocznicy popłynął głuchy syk hamulców, jakby stalowy potwór wysuwał się z cienia.

Jest 23:15. Niby wczesny listopad, a liście wyglądają, jakby wysunięto je z zamrażarki: kruche, szkliście brunatne. Mateusz idzie pół kroku za mną, latarka w dłoni ślizga mu się od potu.
— Nie przyzwyczaiłeś się jeszcze do zapachu rdzy? — próbuję żartować, ale mój własny głos drży.
— Przyzwyczaiłem się do rdzy. Gorzej z ciszą, która uprzedza wypadki — syczy, poprawiając plecak z rejestratorem. — Miasto milczy jak widownia przed egzekucją.
Krawędź peronu wciąga nas w czarną przestrzeń. Tory niżej pochłaniają światło latarek jak sadza. Z daleka, pod kożuchem mgły, dochodzi stłumiony sygnał drogowy: zung… zung… — płaski i obcy.
Wyjmuję odzyskany w tunelu gwizdek i trzymam go w lewej dłoni; w prawej kartę Księżyca z Tarota. W szczelinie między dwiema płytami peronu stoi padnięta świeca rytualna, knot czeka na iskrę.
— Zaczynamy — rzucam cicho. Talizman z kabla, częściowo czerwony od krwi, wsuwam pod szynę przy stopie mostka. Mateusz rozstawia dyktafon na ławce, druga latarka staje się prowizoryczną lampą. Czerwone światełko nagrywania pulsuje jak miniaturowy sygnał odjazdu.
Garść opiłków żelaza zmieszanych z solą rozsypuję wokół stóp. Kręgu nie udało się zamknąć idealnie — celowo zostawiam szczeliny, by w każdej ukryć oddech, kotwicę dla ciała, gdy czas zacznie się przesuwać.
— Gotów?
— Na tyle, na ile można być gotowym. Powiedz tylko, kiedy mam wyłączyć latarki.
Wbijam ostrze w opuszek, krew maluje znak nieskończoności na czole. Wznoszę gwizdek do ust. Zamiast ostrego piszczenia wychodzi gruby, gardłowy ton — obce gardło w moich płucach. Z mgły odpowiada przeciągłe, wibrujące echo, a szyny drżą jak struny instrumentu strojonego na tonację grozy. Stare lampy peronowe jarzą się same: świetlówki piszczą pssyt, pssyt, jak syczące węże.
Mgła przy torach zapada się, formując lejkowate wgłębienie. Ze środka wyrasta srebrzysta krawędź dachu, zamglone okna, wreszcie cały bok wagonu z numerem 00 60 111-0. Nie jedzie — po prostu pojawia się, gotowy. Na pomoście stoi kapelusz i płaszcz, pusta twarz Przewoźnika.
— Ostatni rozkład — mamroczę. — Ostatni pasażer.
Zjawa schodzi z podestu. Buty nie zostawiają śladów, ziemia pod nimi ustępuje jak skóra. Unoszę kartę Księżyca.
— Droga w półmroku prowadzi na manowce, ale znam oba brzegi.
Cień podchodzi bliżej; teraz widzę, że jego kontur to dziura w świecie, nie jego mieszkaniec. Karta rozżarza się fosforem, a wilki na ilustracji zmieniają się w dwa wagony widmo. Przewoźnik opiera dłoń na szynie; metal syczy i pokrywa się szronem. Chłód wspina się po moich łydkach.
— Wrócisz, co twoje, ale nie ludzi — mówię i podnoszę bilet — Wybrzmiałe wagony zostają puste.
Rozrywam Księżyc na pół, rzucam w mgłę. Karton płonie bladym ogniem, otwierając pęknięcie, przez które widać wnętrze wagonu: fale mroku leniwie płyną w powietrzu jak gęsty olej.
— Mateusz, teraz!
Latarki gasną. Zostaje tylko drobny płomyk świecy, rzucający cienie długie jak tunele. W ich słabym świetle Przewoźnik wydłuża się; z płaszcza wyrywają się nici cienia, przecinają powietrze, syczą, gdy dotykają blasku. Szyny drżą w rytmie czterech stuków i pauzy — rozkład szykuje ostatni takt.
Krwią i solą dociskam talizman głębiej pod szynę, łamię gwizdek na pół. Z jego wnętrza uchodzi syk jak oddech tysiąca pasażerów. Jedną część wrzucam do miski po oleju, drugą wciskam Mateuszowi.
— Zaciśnij. Nie puszczaj, choćbyś chciał krzyczeć.
Przewoźnik zatrzymuje się o dwa kroki. Zapach spalonej oliwy gryzie w zatoki jak gorący młot. Z mgły wypływa niski bas — syrena z podziemi. Beton pęka w pajęczych szczelinach, sączy się czarny kondensat. Za plecami z wagonu wypływają fosforyzujące sylwetki; każda ciągnie cień połączony z postacią Przewoźnika.
— Nie wejdę — mówię. — Ostatni wagon odchodzi pusty.
Chwytam świecę i przykładam do talizmanu. Sól syczy, ogień bucha na biało. Przewoźnik rwie się, płaszcz dymi i rozplata się w strzępy. Talizman rozgrzewa się do czerwoności, szyna pęka, a wagon zatraca kontury, jakby zapadał się w szczelinę. Okna pękają, zmieniają się w pióropusze dymu.
W samym środku czarnej ramy błyska światło innego poranka: czerwone wydmy pod czarnym słońcem. Odwracam wzrok sekundy przed tym, nim wciągnęłoby mnie jak fotografia do obcego albumu.
Rzucam krwawy talizman w świetlną wyrwę. Łoskot tysięcy szyb łamie noc — potem zapada cisza, która pochłania nawet oddech. Gdy wraca słuch, słyszę tylko własne serce i zasapane tchnienie Mateusza.
Przewoźnik zanikł: najpierw struża dymu, potem iskra i pustka. Wagon nie istnieje; w żwirze pozostają dwa rzędy śladów, jakby rozsunęły się i zasunęły drzwi do innego świata. Talizman wtopił się w szynę, wciąż pulsuje stłumionym blaskiem.
Mateusz klęczy, zaciskając spaloną dłoń na połowie gwizdka.
— Żyjesz?
— Nie wiem, ale chyba tak, skoro boli.
Na zegarze pod ruiną wiaty wskazówki stoją na północy, lecz sekundnik drga chaotycznie. 23:59… 23:59… 23:59…
— Zatrzymałem im czas — szepczę. — Zatrzymałem też nasz. To jeszcze nie koniec.
Cisza drży jak napięta blacha. Sekundnik na zegarze próbuje się wyrwać, ale tkwi w miejscu: 23:59. Pod butami czuję, że szyna, choć pęknięta, żyje – w pustym metalowym rdzeniu pulsuje coś, czego nie powinno być w świecie.
Mateusz prostuje plecy, podnosi latarkę. Jej promień omiata ziemię – światło nie ma czym się odbić, jakby powietrze gęstniało w szkle. Druga połowa gwizdka parzy mu dłoń, lecz nie puszcza.
— Czas stanął, ale nie odszedł — mówię. — Trzyma się nas jak pijawka. Musimy dać mu minutę, której nie może wziąć.
Wyciągam bilet. Tam, gdzie była data, jest już tylko biały ślad. Brak oznacza nieważność – albo… wieczność. Z rozdarcia kieszeni wyciągam gęsie pióro, atrament z krwi i miedzianej wody miesza się na stalówce w brązowy skrzep. Stawiam na bilecie nową datę: 4 XI 2023, 00:01. Nadpisuję rozkład, którego jeszcze nie ma.
Szyna pod talizmanem pulsuje mocniej, lecz wokół nas zawirował przeciąg – jakby coś próbowało wyrwać papier z ręki. Mateusz, pobladły na twarzy, łapię drugi koniec biletu i przytrzymuje go, mimo że płomyk świecy, wciąż tli się czerwono w rozpadlinie.
Nad peronem rozlega się pierwszy ruch powietrza – syczący wdech. Dym po znikającym wagonie zagęszcza się w kształty przypominające twarze: kobieta z torbą jaj, chłopak w kaszkiecie, dziewczynka bez matki. Każde usta otwarte w niemym pytaniu: dokąd?
— Rozkład dla żywych jest tu. — Wsuwam bilet pod talizman, aż dotyka rozżarzonej stali. Papier syczy, ale nie płonie.
Twarz kobiety z torbą rozświetla błysk zrozumienia; chłopak w kaszkiecie uśmiecha się łobuzersko i niknie jak wydychane ciepło. Jedna po drugiej zjawy rozpływają się, niesione nurtem, którego nie widać.
Szyna gaśnie – żar zmienia się w matowy popiel. Talizman pęka i rozsypuje się w zwykły drut. Sekundnik zegara strzela do przodu: 00:00… 00:01… i idzie dalej, równym rytmem.
I wtedy słyszę gwizd. Nie tamten, nie przeklęty. Krótki, czysty, kolejowy, niesiony z odległości. W mgłę przecina ciepły skrawek wiatru, niosąc zapach świeżej pary, jak z lata dzieciństwa, gdy pociąg towarowy przejeżdżał o świcie ku hucie.
Mateusz wypuszcza z dłoni połowę gwizdka. Metal stygnie tak szybko, że para wisi nad nim jak wianek.
— Skończyło się? — pyta, głos łamie mu się w pół słowa.
— Zakończyło się to, co tu było. Ale tam… — wskazuję pustą przestrzeń, gdzie przed chwilą istniał wagon — tam wciąż coś jeździ. Już bez pasażerów.
Latarnia nad byłym peronem zapala się nagle pełnym, białym światłem. Mgła rozwiewa się jak spłoszone ptaki i po raz pierwszy widzę bocznicę taką, jaka jest naprawdę: kilka metrów torów, potem krzewy, dalej asfalt nie uwzględniony w żadnym rozkładzie.
Schylam się. W żwirze, niczym odciśnięta pieczęć, leży okrągły medalion: z obu stron to samo liternictwo — K wpisane w zębate koło, ale cynk czysty, nietknięty korozją. Świeży, jakby wyjęty prosto z prasy menniczej.
Podnoszę go; chłodny, lecz nie zimny. Na odwrocie odciskam kciuk. Metal przyjmuje linie papilarne jak miękka glina i zastygają od razu.
Mateusz podchodzi bliżej. — Zostanie w muzeum techniki?
— Nie. — Chowam medalion w kieszeni. — Zostanie w ziemi, ale gdzie indziej. Razem z talizmanem i kawałkiem tej szyny. Dla balastu.
— I co powiem komisji zabytków? — uśmiecha się krzywo. — Że archeolog z zaświatów zabezpieczył stanowisko?
— Powiedz, że zrobił to rozkład jazdy, który wreszcie jedzie zgodnie z czasem.
Śmiejemy się niepewnie, może z ulgi, może z bezsilności. W kieszeni czuję bilet — wystygł na kruchy pergamin. Kiedy go wyjmuję, litery już wyblakły. Zostaje czysty blankiet, gotów na nową podróż.
**
Świt przynosi zwyczajny deszcz. Gdy wracamy z peronu na rynek, słychać samochody dostawcze, otwierające się rolety sklepów, pierwszy autobus. Normalność skrzypi, przeciąga się, nieświadoma, że nocą pękła pod nią skorupa.
Mateusz zatrzymuje się przed drzwiami archiwum. Wyciąga gwizdek – wypolerował go na błysk.
— Zostawię go za grubym szkłem, w gablocie. Niech ludzie myślą, że to gadżet kolekcjonera. To lepsze niż gdyby któryś idiota spróbował na nim dmuchnąć.
— Będzie wyglądał jak eksponat?
— Jak ostrzeżenie.
Kiwam głową i odchodzę. W głowie krąży mi pytanie: czy duch pociągu odjechał ostatecznie, czy tylko zmienił trasę? Nie znajduję odpowiedzi. I może nie chcę jej znać.
Gwizdek Mateusza milknie w mojej pamięci, ale echo czterech stuków i pauzy zostaje gdzieś za mostkiem. Kiedy zamykam drzwi mojej pracowni, siadam nad pustym dziennikiem i przełamuję ciszę pierwszym zdaniem:
„Jeżeli kiedykolwiek usłyszysz na bocznicy kolejowej gwizd, choć tory dawno zarosły, pamiętaj — nie każdy pociąg zabiera cię dalej w drogę, którą znasz.”
Dopisuję datę 4 XI 2023, 07:03 i kropkę. Karty Tarota leżą odwrócone; boję się je dotknąć. Za to w dłoni obracam medalion: na odciśniętym kciuku widać linię, jak drobny rozjazd, ciągnący się poza brzeg.
Oddycham. Przez otwarte okno słychać z daleka krótki, wysoki gwizd – ten zwykły, z lokomotywy manewrowej przy kopalni. Mówię sobie, że to tylko stal i para. Musi wystarczyć.
A jeżeli nocą znowu odezwie się tamten ton, będę miał w kieszeni czysty bilet. Tym razem bez daty. Bo nie ma rozkładu, którego ludzie nie potrafią przepisać — jeśli tylko odważą się spojrzeć w ciemność i wrócić.
Kończę zdanie. Za oknem światło dnia rozcina resztkę mgły na wąskie żaluzje. Świeca, ta z peronu, wypaliła się do końca; na dnie naczynia zastygł krążek wosku w kształcie koła zębatego.
Zamykam dziennik. Peron-widmo milczy. I oby milczał długo.
— Mariusz
