„Absolutna cisza jest gorsza od każdego krzyku – bo w ciszy nikt nie usłyszy, jak znikasz.”
OD AUTORA
Nazywam się Mariusz Czarnecki. Jestem rytualista.
Nie, nie taki od ślubów kościelnych czy pogrzebów. Zajmuję się… innymi sprawami. Takimi, o których wolicie nie wiedzieć. Takimi, które trzymają was bezpiecznymi w waszych ciepłych łóżkach, gdy za oknem dzieje się coś, czego nie da się wytłumaczyć nauką.
Mieszkam w Polkowicach. Niepozorne miasto na Dolnym Śląsku, gdzie teoretycznie nic się nie dzieje. Teoretycznie. Bo praktyka pokazuje, że ciemność nie wybiera lokalizacji według wielkości czy prestiżu. Czasem najgorsze rzeczy dzieją się w najmniejszych miejscach. Mam czterdzieści osiem lat. Wyglądam normalnie – metr siedemdziesiąt jeden i siedemdziesiąt dwa kilo, które Ilona żartobliwie nazywa „siedemdziesięcioma dwoma kilogramami rozmów z zaświatami”. Brązowe włosy już trochę siwieją na skroniach. Blizna na lewym policzku – pamiątka po spotkaniu z demonem, który nie chciał opuścić starej kamienicy we Wrocławiu. Gdybyście mnie minęli na ulicy, pomyślelibyście pewnie: księgowy, informatyk, może nauczyciel.
Nie domyślilibyście się, że w mojej walizce noszę kryształy do zamykania portali. Że potrafię narysować krąg ochronny z soli w trzydzieści sekund. Że znam rytuały, których nazw wolicie nie znać.
Ale nie zawsze tak było. Kiedyś byłem normalny. Miałem normalną pracę w banku, kredyt na mieszkanie, dziewczynę która planowała ślub. Potem zobaczyłem coś, czego zobaczyć nie powinienem. I wszystko się zmieniło.
To było dwadzieścia lat temu. Stara kamienica przy ulicy Legnickiej. Poszedłem obejrzeć mieszkanie do kupienia. Makler uprzedzał, że „ma swoją historię”, ale cena była dobra, a ja byłem głupi i chciwy. Wszedłem do środka i poczułem to. Zimno, które nie miało nic wspólnego z temperaturą. Cienie, które poruszały się pod złym kątem. I szepty…
Uciekłem. Ale coś poszło za mną do domu. Tydzień koszmarów, dwa tygodnie bez snu, trzy tygodnie gdy bałem się własnego cienia. Straciłem pracę, dziewczyna odeszła, przyjaciele uznali że zwariowałem.
Wtedy znalazłem mojego mentora. Albo on znalazł mnie – nigdy nie byłem pewien. Stary ksiądz, którego Watykan oficjalnie nie uznawał. Nauczył mnie podstaw. Jak się bronić, jak rozpoznawać zagrożenie, jak pomagać innym. I najważniejsze – że ktoś musi stać na straży. Ktoś musi wiedzieć i działać.
Teraz prowadzę małą pracownię przy Rynku. Oficjalnie – doradztwo astrologiczne i tarota. Ludzie przychodzą dowiedzieć się o przyszłości, o miłości, o pieniądzach. Czytam im z kart, robię horoskopy. Płacą uczciwie, mogę żyć.
Ale prawdziwa praca zaczyna się po zmroku. Telefony w środku nocy. „Panie Mariuszu, coś jest w moim domu.” „Proszę pana, mój syn mówi że widzi rzeczy.” „Od kiedy kupiłem ten obraz, nie mogę spać.” Nie wszystkie sprawy są prawdziwe. Większość to wyobraźnia, stres, czasem choroba psychiczna. Ale ten jeden procent… Ten jeden procent, który jest prawdziwy, wystarcza żeby robić to co robię. Współpracuję z Iloną Wiśniewską. Trzydzieści pięć lat, z zawodu księgowa w urzędzie miasta. Z powołania – czytająca Kroniki Akaszy. Potrafi dotknąć przedmiotu i zobaczyć jego historię. Potrafi wejść w miejsce i poczuć co się tam wydarzyło. Czasem żartuję, że to ona wykonuje prawdziwą robotę, a ja tylko trzymam świece.
Historia którą zaraz przeczytacie wydarzyła się naprawdę. Październik 2024, Jezioro Białe pod Międzyrzeczem. Pięć zaginionych osób. Absolutna cisza która spadała nocami. I coś bardzo, bardzo starego na dnie jeziora.
Zmieniam tylko nazwiska, niektóre miejsca. Dla ochrony tych, którzy przeżyli. I tych, którzy wolą nie pamiętać.
Bo widzicie, największym problemem w mojej pracy nie są demony, duchy czy portale do innych wymiarów. Największym problemem jest ludzka potrzeba zapomnienia. Gdy zagrożenie minie, gdy potwór zostanie pokonany, ludzie chcą wrócić do normalności. Chcą wierzyć, że to był sen, halucynacja, zbieg okoliczności.
I może to dobrze. Może tak powinno być.
Ale ktoś musi pamiętać. Ktoś musi wiedzieć, że ciemność istnieje. I ktoś musi być gotowy, gdy ciemność wróci.
Dlatego piszę te historie. Nie dla sławy – moje prawdziwe nazwisko i tak niewielu zna. Nie dla pieniędzy – mam co jeść z tarotów i horoskopów. Piszę, żeby zostawić ślad. Żeby ktoś, kiedyś, gdy znajdzie się w podobnej sytuacji, wiedział że nie jest sam. Że są sposoby. Że można walczyć.
I że czasem, tylko czasem, można wygrać.
Historia o Jeziorze Białym była jedną z trudniejszych. Nie tylko przez to co zastaliśmy pod wodą. Ale przez cenę jaką przyszło zapłacić. Ksiądz Marek… nadal go widzę, gdy zamykam oczy. Nadal słyszę jego ostatnie słowa.
Ale jego ofiara nie była daremna. Portal został zamknięty. Pięć osób wróciło do swoich rodzin. Jezioro znów tętni życiem.
A ja? Ja nadal jestem. Nadal stoję na straży. Bo dopóki mogę, dopóki mam siłę, będę stawał między wami a tym, co czyha w ciemności.
To moja praca. Moje powołanie. Moje przekleństwo i moje błogosławieństwo.
Jestem Mariusz Czarnecki. Jestem rytualistą.
I to jest moja historia.
Polkowice, listopad 2024
P.S. Jeśli czytasz to i potrzebujesz pomocy – jestem w social mediach. Ale dzwoń tylko jeśli naprawdę musisz. I przygotuj białe świece oraz sól. Na wszelki wypadek.
RETROSPEKCJA
Trzy miesiące wcześniej, maj 2024
Jezioro Białe, kemping „Pod Sosnami”. Stołuń.
Henryk Kowalczyk wyciągnął sieci o świcie, jak robił to codziennie od czterdziestu lat. Mgła snuła się nad taflą jeziora gęsta jak mleko, a powietrze pachniało wilgocią i mułem. Stare kości bolały go od wilgoci – siedemdziesiąt dwa lata to nie przelewki, szczególnie gdy większość spędziło się na wodzie. Przyczepa kempingowa stała na tym samym miejscu od osiemdziesiątego trzeciego roku. Kupił ją zaraz po stanie wojennym, gdy ceny były jeszcze znośne. Biała, z brązowymi pasami na bokach, teraz pożółkła i miejscami rdza przeżarła blachę. Ale była jego domem. Jedynym prawdziwym domem po tym, jak Marysia odeszła piętnaście lat temu. Rak płuc. Palili oboje jak smoki.
Sieć była cięższa niż zwykle. Znacznie cięższa. Henryk ucieszył się – może wreszcie jakiś porządny szczupak, może nawet sum. Ostatnimi czasy jezioro jakby wymierało. Ryb coraz mniej, jakby coś je płoszyło. Młodzi z kempingu mówili, że to przez ocieplenie klimatu, ale on wiedział swoje. Jezioro Białe miało swoje humory. Czasem dawało, czasem zabierało.
Zaciągnął sieć na pomost. Deski zaskrzypiały pod jego ciężarem, przegniłe w kilku miejscach. W sieci nie było ryb. Ani jednej. Tylko mętna woda, trochę wodorostów i… coś czarnego. Wyciągnął to ostrożnie. Kamień. Nie, nie zwykły kamień. Był idealnie gładki, wielkości męskiej pięści, czarny jak smoła. Ale nie to było najdziwniejsze. Na powierzchni wyryte były znaki – trochę jak runy, które widział kiedyś w książce wnuczki, ale jakby… pokręcone. Wykrzywione. Niektóre linie zdawały się poruszać, pulsować, jakby kamień oddychał.
— Cholera jasna — mruknął Henryk, obracając znalezisko w dłoniach.
Kamień był ciepły. Nie, więcej niż ciepły – emanował dziwnym ciepłem, które wnikało przez skórę, płynęło wzdłuż żył. Przyjemne ciepło, jak od kieliszka gorzałki w zimowy wieczór. Henryk poczuł jak napięcie w plecach ustępuje, ból kolan maleje. Pierwszy raz od miesięcy oddychał pełną piersią bez tego świszczenia w oskrzelach. Schował kamień do kieszeni flanelowej koszuli. Może pokaże go Jadźce, sąsiadce z przyczepy obok. Ona się znała na takich rzeczach, zawsze czytała te swoje książki o kamieniach szlachetnych i energiach. Ale najpierw musiał dokończyć połów. Zarzucił sieć ponownie. Tym razem wyciągnął ją pustą. I następnym. I następnym. Jakby wszystkie ryby uciekły z tej części jeziora. Dziwne. Zawsze coś się łapało koło pomostu, choćby płotki.
Wrócił do przyczepy koło ósmej. Słońce już wzeszło, mgła opadła. Kemping powoli budził się do życia – zapach kawy z przyczepy Nowaka, szczekanie psa pani Kowalskiej, czyjeś radio grające przeboje lat osiemdziesiątych. Normalny poranek.
Henryk usiadł przy małym stoliku w przyczepie, położył kamień przed sobą. W świetle dnia znaki na powierzchni były wyraźniejsze. Niektóre przypominały mu coś… coś co widział dawno temu. Gdzie? W kościele? Nie, to było… Nagle przypomniał sobie. Wojna. Miał wtedy może pięć lat. Schowek w piwnicy dziadka pod Międzyrzeczem. Na ścianie były wyryte podobne znaki. Dziadek mówił, że to stare, sprzed wojny, może sprzed pierwszej wojny. Że lepiej tego nie ruszać. Że niektóre rzeczy powinny pozostać zakopane.
Kamień pulsował w jego dłoniach. Ciepło było teraz intensywniejsze, wręcz gorące. Henryk poczuł senność. Ciężkie powieki, miękkie kości. Położył głowę na stoliku, tylko na chwilę…
Obudził się po zmroku. Pierwszy raz usłyszał tę ciszę.
To nie była zwykła cisza. To było jak… jakby ktoś wyłączył dźwięk świata. Nie słyszał własnego oddechu. Serce biło w piersi, czuł to, ale nie słyszał. Wstał gwałtownie, przewracając krzesło – żadnego dźwięku. Krzyczał, aż gardło bolało – nic.
Wybiegł z przyczepy. Kemping tonął w absolutnej ciszy. Ludzie stali w oknach swoich przyczep, przerażeni, bezradni. Poruszali ustami, ale żadnych słów. Psy ujadały bezgłośnie. Nawet wiatr w koronach sosen był niemy. Trwało to może pięć minut. Może dziesięć. Czas płynął dziwnie w tej martwej ciszy. A potem, tak nagle jak się zaczęło, skończyło się. Dźwięki wróciły jak fala – krzyki, płacz, szczekanie, wszystko naraz, ogłuszające.
Henryk wrócił do przyczepy. Kamień leżał na stoliku, niewinnie czarny. Ale teraz Henryk wiedział – cokolwiek to było, nie pochodziło z tego świata. I właśnie je wypuścił.
Tej nocy zniknął pierwszy człowiek. Stary Józef z przyczepy numer siedem. Rano znaleziono tylko jego kapcie na pomoście i ślady stóp prowadzące prosto do wody. Jakby wszedł do jeziora i już nie wyszedł.
Henryk schował kamień do metalowej puszki po kawie. Zakopał ją pod przyczepą, głęboko. Ale było już za późno. Coś się obudziło. Coś czekało w jeziorze. I było głodne.

Telefon w nocy
Środek nocy. Znowu. Zawsze dzwonią w środku nocy, jakby problemy paranormalne miały swój własny rozkład jazdy – tylko po północy.
Leżałem w łóżku, wpatrując się w sufit mojej kawalerki. Stara kamienica przy Rynku w Polkowicach skrzypiała jak statek na wzburzonym morzu. Październikowy wiatr szarpał okiennicami, deszcz bębnił o parapet rytmicznie, monotonnie. Pod oknem przejechał samochód, koła zaszumiały na mokrym asfalcie, potem znowu cisza. Tylko deszcz i wiatr. Normalna, jesienna noc na Dolnym Śląsku.
W mieszkaniu pachniało waniliową świecą, którą zapaliłem wieczorem podczas medytacji. Wosk już dawno zastygł, ale zapach wciąż wisiał w powietrzu, mieszając się z wilgocią wdzierającą się przez nieszczelne okna. Na stoliku obok łóżka leżał niedoczytany tom o Kronikach Akaszy. Zasypiam nad nim od tygodnia, ale jakoś nie mogę się przebić przez rozdział o odczytywaniu pamięci miejsc. Może dlatego, że ostatnie zlecenie wykończyło mnie bardziej niż chciałem przyznać przed samym sobą. Egzorcyzm w starej kamienicy we Wrocławiu. Duch samobójcy, powiesił się w piwnicy w osiemdziesiątym trzecim. Terroryzował nowych lokatorów – trzaskanie drzwiami, zimne podmuchy, szepty w nocy. Standardowa sprawa, ale coś było nie tak. Duch był… zbyt świadomy. Zbyt złośliwy. Jakby ktoś go tam trzymał siłą, nie pozwalał odejść. Użyłem Rytuału Przejścia, ale opór był silniejszy niż zwykle. Musiałem powtórzyć całą procedurę trzy razy, zanim w końcu poczuł spokój i mógł odejść. Wciąż czułem echo jego rozpaczy w kościach.
Telefon zawibrował na nocnym stoliku, aż podskoczyła szklanka z niedopitą herbatą z melisy. Spojrzałem na wyświetlacz – 02:47. Nieznany numer. Przez moment zastanawiałem się czy odebrać. Ostatnie zlecenie skończyłem dziesięć dni temu. Zapłacili uczciwie, osiem tysięcy. Mogłem sobie pozwolić na odpoczynek. Ale coś… coś mi mówiło, że ten telefon jest ważny. Może intuicja, a może po prostu doświadczenie – kiedy dzwonią o tej porze, to znaczy, że sytuacja jest poważna.
Telefon dzwonił uporczywie. Drugi raz. Trzeci.
Westchnąłem i odebrałem.
— Mariusz Czarnecki, słucham.
Po drugiej stronie cisza. Nie, nie cisza – słyszałem oddech, szybki, urywany, jakby ktoś biegł albo… płakał. Słyszałem też coś jeszcze – szum, jakby wiatr albo… woda? Dzwoniła z zewnątrz.
— Proszę pana… — głos kobiety, młodej, może trzydziestoletniej. Drżący, na granicy paniki. Ale był w nim też determinacja, desperacja kogoś, kto nie ma już gdzie się zwrócić. — Niech pan pomoże. Błagam. Oni wszyscy mówią, że to niemożliwe, ale ja wiem co widziałam. Co słyszałam. Znaczy… czego nie słyszałam.
Usiadłem na łóżku. Stare sprężyny zaskrzypiały pod moim ciężarem – siedemdziesiąt osiem kilogramów, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. „Siedemdziesiąt osiem kilo rozmów z zaświatami” – tak żartowała ze mnie Ilona. Włączyłem lampkę nocną. Żółte światło rozlało się po pokoju, wydobywając z cienia stos książek o ezoteryce na biurku, kryształy na parapecie – ametyst, kwarc różowy, czarny turmalin do ochrony. Pęk suszonej szałwii wisiał nad drzwiami. Wszystkie narzędzia mojego fachu.
— Spokojnie. Jak pani ma na imię?
— Katarzyna. Katarzyna Nowak. Mieszkam… mieszkałam z ojcem w kempingu nad Jeziorem Białym. Pod Międzyrzeczem. Wie pan gdzie to jest?
Międzyrzecz. Sto dwadzieścia kilometrów na północ. Znałem te okolice – kiedyś jeździłem tam z dziadkiem na ryby. Piękne lasy, czyste jeziora. Raj dla wędkarzy i grzybiarzy. Cisza i spokój. Ale coś w jej głosie… „Czego nie słyszałam”?
— Wiem. Co się stało?
— Ojciec zniknął. Trzy noce temu. Policja mówi, że uciekł, że ma demencję, ale to nieprawda! On był zdrowy, sprawny, miał siedemdziesiąt dwa lata ale… — urwała, szukając słów. Słyszałem jak przełyka ślinę, jak próbuje się opanować. — Poza tym nie tylko on. Przez ostatnie dwa miesiące zniknęło pięć osób. Wszyscy starsi mieszkańcy kempingu. Wszyscy w nocy. Wszyscy bez śladu.
Wstałem z łóżka, podszedłem do okna. Za szybą Polkowice spały, latarnie rzucały żółte plamy światła na mokry bruk. Pusta ulica, tylko czasem przemknie jakiś nocny marek wracający z imprezy. Normalny świat. Ale ja wiedziałem, że pod tą normalnością czai się coś więcej.
— Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku. Powoli. Co dokładnie się dzieje?
Usłyszałem jak bierze głęboki oddech. Potem zaczęła mówić, a ja poczułem jak włoski na karku stają mi dęba.
— To zaczęło się trzy miesiące temu. W maju. Najpierw były te… cisze. Wie pan, mieszkam nad jeziorem całe życie. Znam wszystkie dźwięki – żaby, cykady, sowy, wiatr w trzcinach. Ale nagle, w niektóre noce, wszystko milknie. Kompletnie. Jakby ktoś wyłączył dźwięk świata. Nie słychać nawet własnego oddechu. To trwa może pięć, może dziesięć minut. A potem dźwięki wracają, ale… — znowu przerwała.
— Ale co?
— Ale zwierzęta już nie. Ptaki odleciały. Ryby zniknęły z jeziora, wędkarze nic nie łowią od tygodni. Nawet komarów nie ma, wyobraża pan sobie? Nad jeziorem, w październiku, i nie ma komarów. Trzcina przy brzegu wysycha, trawa żółknie. Jakby coś wysysało życie z tego miejsca.
Poczułem dreszcz. To nie brzmiało jak zwykłe nawiedzenie. To brzmiało jak… portal. Albo coś gorszego.
— A zniknięcia?
— Zawsze tak samo. Człowiek idzie spać normalnie, rano go nie ma. Drzwi otwarte, czasem ślady bosych stóp prowadzące do wody. Jakby wstał w środku nocy i poszedł prosto do jeziora. Policja sprawdzała, nurkowie szukali. Nic. Żadnych ciał. Jakby woda ich pochłonęła.
Sięgnąłem po notes, zacząłem robić notatki. Pięć osób w dwa miesiące. Wszyscy starsi. Nocą. Jezioro. Absolutna cisza. Umierająca przyroda. Wszystko wskazywało na…
— Czy ojciec coś znalazł nad jeziorem? Jakiś przedmiot, dziwne artefakty? Cokolwiek niezwykłego…
Po drugiej stronie zapadła cisza. Długa cisza. Potem usłyszałem cichy szloch.
— Skąd pan… Tak. Ojciec. Znalazł kamień w sieciach w maju. Czarny, z dziwnymi symbolami. Trzymał go w przyczepie, mówił że przynosi szczęście, że od kiedy go ma, przestały boleć go stawy. Ale po pierwszym zniknięciu się przestraszył. Zakopał go pod przyczepą. Powiedział mi dopiero tydzień temu, tuż przed… przed tym jak zniknął.
Kamień. Zawsze jest jakiś katalizator. Przedmiot, który otwiera drzwi między światami. I ktoś głupi albo chciwy, który te drzwi uchyla.
— Pani Katarzyno, muszę tam przyjechać. Jak najszybciej. To nie jest zwykła sprawa kryminalna. To jest… — zawahałem się. Jak powiedzieć komuś przez telefon, że prawdopodobnie jego ojciec otworzył portal do innego wymiaru? — To jest coś, czym się zajmuję. Mogę być u pani jutro po południu.
— Naprawdę? Pan naprawdę przyjedzie? Policja się śmieje, mówią że to zbieg okoliczności, że starzy ludzie czasem tak robią, że to zespół Alzheimera albo… Ale ja wiem, że to coś więcej. Czuję to. Szczególnie w nocy, gdy przychodzi ta cisza. To nie jest naturalne.
— Wiem. I pani ma rację. Proszę mi przesłać dokładny adres. I proszę pani – niech pani nie nocuje sama w przyczepie. Niech pani znajdzie kogoś młodszego, kto z panią zostanie. To ważne. Cokolwiek tam jest, wybiera starsze osoby. Może chodzi o energię życiową, może o coś innego. Ale pani ojciec był ostatni, prawda? Najmłodszy z tych co zniknęli?
— Tak… Tak, pozostali mieli po osiemdziesiąt lat lub więcej. Ojciec był… jest najmłodszy.
Jest. Wciąż używała czasu teraźniejszego. Nie pogodziła się. I może słusznie – w mojej pracy nauczyłem się, że śmierć nie zawsze jest końcem. Czasem jest tylko… przejściem. Pytanie dokąd.
— Dobrze. Jutro będę. Przywiozę odpowiedni sprzęt. I jeszcze jedno – ten kamień. Niech pani go nie rusza. Nie dotyka. Jeśli jest zakopany, niech tak zostanie. To bardzo ważne.
— Rozumiem. Dziękuję. Dziękuję panu, nie ma pan pojęcia co to dla mnie znaczy. Zapłacę ile pan zechce, mam oszczędności po mamie…
— Porozmawiamy o tym na miejscu. Teraz niech pani spróbuje odpocząć. I pamiętać – nie sama. Znajdzie pani kogoś?
— Tak, poproszę sąsiadkę. Agnieszkę, ma trzydzieści lat. Mieszka dwie przyczepy dalej.
— Dobrze. Do zobaczenia jutro.
Rozłączyłem się. Stałem przy oknie, patrząc w deszczową noc. Czułem jak adrenalina buzuje w żyłach. Portal. Jeśli moje podejrzenia były słuszne, mieliśmy do czynienia z otwartym portalem. A to oznaczało, że te pięć osób mogło wciąż żyć. Tylko nie w naszym wymiarze.
Podszedłem do szafy, wyciągnąłem walizkę. Czas spakować narzędzia. Kryształy do zamknięcia portalu – czarny obsydian, selenit, kwarc. Sole do rytuałów – morska, himalajska, czarna. Świece – białe do oczyszczenia, czarne do ochrony, fioletowe do otwarcia trzeciego oka. Kadzidła, oleje, runy. I oczywiście moje księgi z rytuałami.
Zatrzymałem się przy jednej – stara, oprawiona w ciemną skórę. „Rytuały Zamknięcia i Otwarcia” – mój własny zbiór, spisywany latami. Był tam rozdział o portalach wodnych. Najtrudniejszych do zamknięcia, bo woda jest przewodnikiem między światami. Ale był sposób. Zawsze jest sposób.
Spojrzałem na zegarek – 3:23. Za cztery godziny będzie świt. Powinienem spróbować zasnąć, ale wiedziałem że nie dam rady. Głowa już pracowała, układała plan. Musiałem zadzwonić do Ilony. Będę potrzebował jej pomocy. Kroniki Akaszy mogą pokazać co dokładnie stało się nad tym jeziorem. Co ten kamień uwolnił.
Usiadłem przy biurku, zapaliłem świecę. Aromat wanilii znowu wypełnił pokój. Otworzyłem notes, zacząłem szkicować. Jezioro. Kamień. Portal. Pięć dusz po drugiej stronie. I coś, co je tam zabrało. Coś, co żywi się ludzką energią życiową. Coś, co sprawia, że nawet powietrze traci dźwięk.
Za oknem pierwszy przejechał przejechał po ulicy. Polkowice budziły się do życia. Normalni ludzie szli do normalnych prac. A ja pakowałem się, żeby walczyć z czymś, co wykraczało poza ich wyobraźnię.
Czasem zazdrościłem im tej nieświadomości. Ale tylko czasem. Bo ktoś musi stać na straży. Ktoś musi wiedzieć, że ciemność istnieje. I ktoś musi umieć ją powstrzymać.
Spojrzałem jeszcze raz na adres, który przysłała Katarzyna. Kemping „Pod Sosnami”, Jezioro Białe.
Miałem złe przeczucia co do tego miejsca. Ale może właśnie dlatego musiałem tam pojechać.

Pierwsze spotkanie z ciszą
Dojazd zajął mi cztery godziny. Najpierw pociąg do Zielonej Góry, potem autobus do Międzyrzecza, a stamtąd taksówka. Kierowca, sześćdziesięcioletni miejscowy z twarzą pooraną bruzdami jak ziemia po orce, nie chciał jechać do samego kempingu.
— Do pensjonatu „Pod Sosnami”? — zmarszczył brwi, gdy podałem adres. — A po co panu tam? Sezon się skończył. Nikogo tam nie ma. Znaczy… prawie nikogo.
— Mam tam sprawę do załatwienia.
Patrzył na mnie przez lusterko wsteczne. Oczy miał niebieskie, wyblakłe jak niebo w upalny dzień. W końcu wzruszył ramionami.
— Pańska sprawa. Ale tylko do bramy. Dalej nie wjadę.
— Dlaczego?
Milczał przez moment, skręcając w leśną drogę. Sosny rosły po obu stronach gęsto, ich korony splatały się nad nami w zielony tunel. Pachniało żywicą i wilgotną ziemią. Październikowe słońce ledwo przebijało się przez gałęzie, rzucając plamy światła na asfalt.
— Bo tam jest niedobrze — powiedział w końcu. — Coś się stało z tym miejscem. Kiedyś to był raj, proszę pana. Ryby, grzyby, cisza i spokój. A teraz… — urwał, jakby szukał słów. — Teraz tam jest cisza, ale inna. Zła cisza.
Nie odpowiedziałem. Z tylnego siedzenia obserwowałem jak las gęstnieje, jak drzewa stają się wyższe, starsze. Niektóre sosny miały pnie grube na dwa metry. Musiały rosnąć tu od setek lat. Pod nimi panował półmrok, jakby słońce bało się tam zajrzeć.
Po dwudziestu minutach jazdy krętą drogą zobaczyłem tablicę: „Kemping Pod Sosnami – 500m”. Drewniana, wyblakła, z odrapaną farbą. Ktoś dopisał sprayem „Nie wchodź”.
Taksówkarz zatrzymał się przy bramie. Metalowa, zardzewiała, otwarta na oścież. Za nią widać było rząd przyczep kempingowych, niektóre nowsze, błyszczące, inne stare, porośnięte mchem. I ciszę. Dziwną, nienaturalną ciszę.
— Dwieście złotych — powiedział kierowca, nie gasząc silnika.
Zapłaciłem. Wyciągnąłem z bagażnika walizkę i plecak. Taksówkarz patrzył na mnie dziwnie, jakby chciał coś powiedzieć. W końcu tylko pokręcił głową.
— Niech pan uważa. Cokolwiek pan tu robi, niech pan uważa. Szczególnie w nocy.
Odjechał zanim zdążyłem odpowiedzieć. Stałem przy bramie, słuchając jak warkot silnika zanikał w oddali. A potem została tylko cisza. Ale nie taka zwykła, leśna cisza. To była cisza jak przed burzą, ciężka, dusząca. Jakby powietrze było gęstsze.
Ruszyłem aleją między przyczepami. Moje kroki na żwirze brzmiały nienaturalnie głośno. Pod stopami chrzęściły suche liście, które nikt nie zgrabił. Niektóre przyczepy wyglądały na opuszczone – zasłony zaciągnięte, drzwi pozamykane na kłódki. Inne jakby ktoś zostawił w pośpiechu – otwarte okna, krzesła przewrócone przed wejściem.
Katarzyna czekała przy trzeciej przyczepie po lewej. Stała w drzwiach, owinięta w szary sweter za duży o dwa rozmiary. Wyglądała na wyczerpaną – podkrążone oczy, włosy związane w niedbały kok, skóra blada jak papier. Ale w oczach miała determinację.
— Pan Czarnecki? Dziękuję, że pan przyjechał. Naprawdę dziękuję.
Uścisnęła mi dłoń. Miała zimne palce, lodowate.
— Proszę wejść. Zrobiłam herbatę.
Wnętrze przyczepy było ciasne ale przytulne. Kanapa przykryta kolorową narzutą, stolik z ceraty w kratkę, małe okienko z firankami w kwiatki. Pachniało lawendą i czymś jeszcze – stęchlizną, wilgocią. Jakby przyczepa długo stała zamknięta.
Usiedliśmy przy stoliku. Katarzyna nalała herbatę do dwóch kubków z nadrukiem „Najlepszy Tata”. Ręce jej drżały.
— To kubek ojca — powiedziała, widząc moje spojrzenie. — Zawsze z niego pił. Od piętnastu lat, odkąd mu go kupiłam na Dzień Ojca.
Upiłem łyk. Herbata była mocna, gorzka. Dobra.
— Opowie mi pani wszystko od początku? Każdy szczegół może być ważny.
Skinęła głową. Owinęła dłonie wokół swojego kubka, jakby szukała w nim ciepła.
— Ojciec był wędkarzem. Całe życie. Wstawał o czwartej rano, szedł nad jezioro z wędkami i siedział tam do południa. Codziennie, przez czterdzieści lat. Znał każdy zakątek tego jeziora, każdą zatoczkę, każdy kamień na dnie. Mówił, że jezioro to jego dom.
Przerwała, patrząc przez okno na widoczny w oddali błękit wody między drzewami.
— W maju złowił ten kamień. Pokazał mi go dumny jak dziecko – zobacz Kasia, co znalazłem, może to jakiś starożytny amulet. Był taki… podekscytowany. Mówił, że odkąd go ma, czuje się lepiej. Że przestały go boleć stawy, że lepiej śpi. Nosił go w kieszeni wszędzie.
— Gdzie ten kamień jest teraz?
— Zakopał go. Tydzień temu, po tym jak zniknął pan Henryk z siódmej przyczepy. Ojciec się przestraszył. Powiedział, że to przez ten kamień, że on coś otworzył. Że musi go schować. Pokazał mi miejsce – pod przyczepą, koło tylnego koła. Zawinął go w folię i zakopał głęboko.
Wstałem, podszedłem do okna. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie. Między przyczepami nie było żywej duszy. Żadnych dzieci bawiących się na placu zabaw, żadnych emerytów grających w karty pod markizami. Pusto.
— Kto tu jeszcze mieszka?
— Zostało nas może dziesięć osób. Głównie młodsi, poniżej pięćdziesięciu lat. Starsi albo zniknęli, albo uciekli. Pani Kowalska wyjechała do córki do Warszawy. Pan Zieliński sprzedał przyczepę za bezcen i wyprowadził się. Mówił, że woli żyć niż mieć domek nad jeziorem.
— A policja?
Parsknęła gorzkim śmiechem.
— Policja mówi, że to zbieg okoliczności. Że starzy ludzie błądzą, mają demencję, toną w jeziorze. Nurkowie nic nie znaleźli, więc sprawa umorzona. Tylko młody posterunkowy, Marek, on mi wierzy. Mówił, że jego babka opowiadała o podobnych zniknięciach przed wojną. Że co jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat coś takiego się dzieje. Ale jego nikt nie słucha.
Słońce zaszło za horyzont. Las pociemniał, cienie wydłużyły się groteskowo. I wtedy to poczułem. Najpierw jako dziwne uczucie w uszach, jakby ktoś zakręcił pokrętłem głośności świata. Potem dźwięki zaczęły zanikać – najpierw daleki szum wiatru w koronach sosen, potem bliższe odgłosy – skrzypienie przyczepy, tykanie zegara na ścianie.
— Zaczyna się — szepnęła Katarzyna.
I nagle nastała całkowita cisza.
To było jak wpadnięcie pod wodę, tylko bez wody. Jak nagła głuchota, tylko gorsza. Bo głuchy człowiek czuje wibracje, słyszy własne serce, krew szumiącą w uszach. Tu nie było nic. Absolutna próżnia dźwięku.
Otworzyłem usta, próbowałem krzyknąć. Czułem jak struny głosowe drgają, jak powietrze przechodzi przez gardło, ale żadnego dźwięku. Katarzyna patrzyła na mnie wielkimi oczami, poruszała ustami. Nic.
Wstałem gwałtownie, przewracając krzesło. Żadnego huku. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem coś, co sprawiło, że włosy stanęły mi dęba.
Nad jeziorem, może dwieście metrów od nas, unosiła się mgła. Ale nie zwykła, wieczorna mgła. Ta była czarna jak smoła i poruszała się jakby żyła. Wiła się, pulsowała, formowała kształty które rozpływały się zanim zdążyłem je rozpoznać. I szła w naszą stronę.
Chwyciłem Katarzynę za ramię. Wskazałem na mgłę, potem na drzwi. Musimy uciekać. Ale dokąd? W absolutnej ciszy wszystko wydawało się nierzeczywiste, jak sen.
Katarzyna jednak pokręciła głową. Pokazała na zegarek. Pięć minut – pokazała na palcach. Potem wskazała na mgłę i zrobiła gest jakby coś wciągała. Zrozumiałem. To trwa pięć minut. A potem mgła zabiera.
Sięgnąłem do plecaka. Wyjąłem czarny obsydian, kryształ wielkości jajka. W normalnych warunkach użyłbym Rytuału Ochrony, ale bez dźwięku, bez możliwości wypowiedzenia formuł? Musiałem improwizować.
Położyłem kamień na stole. Wyjąłem sól morską, wysypałem dookoła niego krąg. Potem drugi, z soli himalajskiej. Trzeci z czarnej soli wulkanicznej. Trzy kręgi ochrony. Bez słów, bez zaklęć, tylko intencja. Czasem to wystarcza.
Mgła była już przy przyczepie. Widziałem jak owija się wokół metalowych ścian, jak szuka wejścia. Przez szybę wyglądała jak żywa istota głodna, wściekła, desperacka.
Katarzyna przytuliła się do mnie. Czułem jak drży. Ja też drżałem, choć nie z zimna. To był strach, pierwotny, zwierzęcy strach przed czymś czego nie rozumiałem.
Obsydian zaczął świecić. Słabo, ledwo widocznie, ale świecił. Fioletowym, pulsującym światłem. Sól wokół niego zaczerniała, jakby się paliła bez ognia. I nagle, tak samo gwałtownie jak zaczęła, cisza skończyła się.
Dźwięki wróciły jak fala – wiatr, skrzypienie przyczepy, nasze ciężkie oddechy. I krzyk. Daleki, rozpaczliwy krzyk dochodzący od strony jeziora.
— To się stało! — Katarzyna złapała mnie za rękę. — Ktoś znowu zniknął! O Boże, ktoś znowu…
Wybiegliśmy z przyczepy. Mgła już zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Ale przy pomoście, w świetle latarni, widziałem postać. Młoda kobieta, może trzydziestoletnia, stała po kolana w wodzie. Płakała.
— Agnieszka! — krzyknęła Katarzyna i pobiegła w jej stronę.
Pobiegłem za nią. Agnieszka stała w wodzie jak w transie, patrząc w ciemną toń jeziora. Gdy się zbliżyliśmy, odwróciła się. Jej oczy były puste, bez wyrazu.
— Widziałam go — powiedziała głosem pozbawionym emocji. — Mojego męża. Stał tam, w wodzie. Wzywał mnie. Mówił, że tam jest lepiej. Że tam jest cicho i spokojnie. Że czeka na mnie.
— Twój mąż umarł rok temu — powiedziała łagodnie Katarzyna, próbując wyprowadzić ją z wody.
— Wiem. Ale tam stał. Uśmiechał się. I był młody, taki jak gdy się poznaliśmy. Chciałam do niego iść, ale coś… coś mnie zatrzymało. Jakby niewidzialna ściana.
Spojrzałem na jezioro. Woda była czarna, nieprzenikniona. Ale coś mi mówiło, że pod powierzchnią coś czeka. Coś, co używa wspomnień i tęsknoty jako przynęty. Coś, co karmi się ludzką energią życiową.
— Muszę zobaczyć ten kamień — powiedziałem do Katarzyny. — Teraz. Zanim znowu przyjdzie cisza.
Skinęła głową. Zaprowadziła Agnieszkę do jej przyczepy, owinęła kocem, zrobiła herbatę. Potem poszliśmy do przyczepy jej ojca.
Wykopanie kamienia zajęło mi dziesięć minut. Był zawinięty w kilka warstw folii, dodatkowo w aluminiową folię i worek strunowy. Jakby ojciec Katarzyny próbował go odizolować od świata.
Rozwinąłem ostrożnie warstwy. I gdy zobaczyłem kamień, zrozumiałem.
To nie były zwykłe runy. To były Pieczęcie Otwarcia, starożytne symbole używane do tworzenia mostów między wymiarami. Ale zniekształcone, jakby ktoś próbował je zmienić, dostosować do innego celu. Kamień był ciepły w dotyku i pulsował własnym rytmem. Jak serce. Jak żywe serce.
— To nie jest kamień — powiedziałem. — To jest klucz. Klucz do czegoś, co było zamknięte pod tym jeziorem. I ktoś go otworzył.
Katarzyna pobladła.
— Czy… czy można to zamknąć?
— Można. Ale najpierw muszę się dowiedzieć co dokładnie zostało uwolnione. I czy te pięć osób wciąż żyje po drugiej stronie.
Spojrzałem na jezioro. Noc była już w pełni, a nad wodą zaczynała się formować mgła. Zwykła mgła czy ta czarna? Ciężko było powiedzieć w ciemności.
— Ile czasu do następnej ciszy?
— Różnie. Czasem godzina, czasem trzy. Nigdy nie wiadomo.
Schowałem kamień do specjalnego pojemnika wyłożonego ołowiem. To powinno stłumić jego emanację, przynajmniej na jakiś czas.
— Muszę wezwać pomoc. Jest ktoś, kto może nam pomóc odczytać historię tego miejsca. Zobaczyć, co dokładnie się stało gdy pani ojciec wyciągnął kamień z wody.
Wyjąłem telefon. Trzy sygnały i Ilona odebrała.
— Mariusz? Co się dzieje? Jest druga w nocy.
— Ilona, potrzebuję cię. Natychmiast. Mamy otwarty portal i pięć zaginionych osób. Może więcej.
Cisza po drugiej stronie. Potem westchnienie.
— Gdzie jesteś?
— Kemping Pod Sosnami, Jezioro Białe koło Międzyrzecza. Przyjedź jak najszybciej. I weź ze sobą wszystko do odczytu Kronik. To sprawa życia i śmierci.
— Będę rano. Trzymaj się, Mariusz. I nie próbuj wchodzić do portalu sam.
Rozłączyła się. Spojrzałem na Katarzynę.
— Pomoc przyjedzie rano. Do tego czasu musimy wytrzymać. I chronić pozostałych mieszkańców.
— Myśli pan, że tej nocy znowu ktoś…?
Nie dokończyła. Nie musiała. Oboje wiedzieliśmy odpowiedź.
Tej nocy ktoś znowu zniknie. Chyba że uda mi się temu zapobiec.

Wizja Ilony
Ilona przyjechała o ósmej rano. Usłyszałem warkot starego volkswagena garbusa zanim zobaczyłem go wyłaniającego się zza drzew. Zielony, pokryty rdzą w kilku miejscach, z kwiatkami namalowanymi na masce. Typowa Ilona – żyła jakby wciąż były lata siedemdziesiąte.
Stałem przed przyczepą Katarzyny, popijając trzecią kawę tej nocy. Nie spałem ani minuty. Całą noc pilnowałem kempingu, chodząc od przyczepy do przyczepy, sprawdzając mieszkańców. Dwukrotnie przyszła cisza – o trzeciej i o piątej rano. Za każdym razem użyłem obsydianu i soli. Za każdym razem czarna mgła cofnęła się. Ale czułem, że z każdą godziną staje się silniejsza. Bardziej głodna.
Ilona wysiadła z garbusa w swojej typowej stylówce – długa lniana spódnica, wełniany sweter za duży o trzy rozmiary, chusta we włosach. Wyglądała jak hipiska, która zapomniała że mamy dwudziesty pierwszy wiek. Ale jej oczy – zielone, przenikliwe – były ostre jak brzytwa. Te oczy widziały rzeczy, których większość ludzi wolałaby nigdy nie zobaczyć.
— Mariusz. — Przytuliła mnie krótko. Pachniała lawendą i czymś jeszcze – kadzidłem? Szałwią? — Wyglądasz jak gówno.
— Dzięki. Ty też świetnie wyglądasz.
Uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. Rozejrzała się po kempingu, a jej twarz pobladła.
— Jezu. Co tu się dzieje? To miejsce… — urwała, przyłożyła dłoń do czoła. — To miejsce krzyczy. Czujesz to?
— Nie. Wiesz, że nie mam twojego daru.
— To nie dar, Mariusz. To przekleństwo. — Podeszła do najbliższego drzewa, sosny rosnącej przy drodze. Położyła dłoń na korze, zamknęła oczy. Po chwili cofnęła rękę jakby się oparzyła. — One umierają. Wszystkie drzewa tutaj umierają. Od środka. Coś wysysa z nich życie.
— Portal. Mam kamień.
Pokazałem jej pojemnik z ołowiu. Wzięła go ostrożnie, jakby trzymała bombę. Przez moment ważyła go w dłoniach, potem oddała mi.
— Nie będę tego otwierać. Nie tutaj. Emanacja jest zbyt silna. Musimy znaleźć neutralne miejsce.
Katarzyna wyszła z przyczepy. Miała na sobie ten sam sweter co wczoraj, włosy w nieładzie. Ale w oczach determinacja nie zgasła.
— To pani Wiśniewska?
— Ilona. Mów mi Ilona. — Podały sobie ręce. Ilona przytrzymała dłoń Katarzyny dłużej, patrząc jej w oczy. — Twój ojciec żyje. Czuję go. Jest daleko, ale żyje.
Katarzyna zachwiała się. Musiałem ją podtrzymać.
— Naprawdę? Nie mówi pani tego tylko żeby…
— Nie. Nigdy nie kłamię w takich sprawach. Ale jest problem. On jest po drugiej stronie. I coś go tam trzyma. Coś, co nie chce go puścić.
Zaprowadziłem je do przyczepy. Ilona rozłożyła na stole swoje rzeczy – kryształy, karty, dziwnie wyglądające metalowe pręty które służyły jako anteny do wzmacniania odbioru. I księgę, grubą, oprawioną w ciemną skórę.
— Kroniki Akaszy — powiedziała, głaszcząc okładkę. — Każde miejsce ma swoją historię zapisaną w eterze. Każde wydarzenie zostawia ślad. Muszę tylko się dostroić.
Usiadła przy stole, wzięła głęboki oddech. Położyła dłonie na księdze, zamknęła oczy.
— Potrzebuję czegoś, co należało do jednej z zaginionych osób. Cokolwiek. Ubranie, szczotka do włosów, cokolwiek czego często dotykali.
Katarzyna przyniosła czapkę ojca. Wełniana, granatowa, z małym pomponem. Ilona wzięła ją, przycisnęła do piersi.
I wtedy zaczęło się dziać.
Najpierw zadrżała. Potem jej oczy otworzyły się szeroko, ale były całkowicie białe – same białka, bez tęczówek. Z ust wydobył się cichy jęk.
— Ilona? — Chciałem ją dotknąć, ale Katarzyna mnie powstrzymała.
— Nie. Nie przerywaj. Jest w transie.
Ilona zaczęła mówić. Ale to nie był jej głos. To był głos starca, chropowaty, zmęczony.
— Woda… tyle wody… ciemna, zimna. Coś mnie ciągnie w dół. Nie mogę oddychać, ale nie tonę. Jestem między. Między wodą a powietrzem, między życiem a śmiercią. Inni są tutaj. Widzę ich. Józef, Anna, Henryk, Stanisław. Wszyscy tu są. Czekają.
Głos zmienił się. Teraz była to kobieta, stara, przestraszona.
— On przychodzi nocą. Ten z czarnymi oczami. Karmi się nami. Małymi łykami. Mówi, że musimy czekać. Że gdy zbierze się nas więcej, otworzy drzwi. Drzwi do jego świata. Wtedy będziemy wolni. Ale to kłamstwo. Widzę prawdę. On nas używa jak baterii. Wysysa nasze życie, żeby utrzymać portal otwarty.
Znowu zmiana. Teraz dziecko, może dziesięcioletnie.
— Mama? Gdzie mama? Jest tu ciemno. I zimno. Coś pływa w wodzie. Coś dużego. Ma macki. Albo… nie, to nie macki. To łańcuchy. Łańcuchy z kości. Łapie nimi ludzi, przywiązuje do dna. Nie pozwala wypłynąć.
Ilona krzyknęła. Głośno, przeraźliwie. Kryształy na stole zaczęły świecić – każdy innym kolorem. Księga otworzyła się sama, strony przewracały się szaleńczo jakby dmuchał w nie wiatr. Ale w przyczepie nie było wiatru.
Nagle Ilona zerwała się z krzesła. Wciąż miała białe oczy, ale teraz unosiła się kilka centymetrów nad podłogą. Mówić zaczęła własnym głosem, ale jakby z bardzo daleka.
— Widzę… widzę początek. Rok 1673. Szwedzki okręt. Przewozili coś. Artefakt z Norwegii, z miejsca gdzie nie powinni kopać. Kamień, ale nie kamień. Serce. Serce starego boga, którego imienia nie wolno wymawiać. Okręt zatonął podczas burzy. Tutaj, w tym jeziorze. Wtedy to było ramię rzeki, połączone z Bałtykiem.
Jej głos stał się silniejszy, pewniejszy.
— Kamień leżał na dnie trzysta pięćdziesiąt lat. Czekał. Aż ktoś go znajdzie. Henryk Kowalczyk. Przypadek? Nie. Kamień go wezwał. Wybra go. Starych, słabych, łatwych do kontrolowania. Kamień potrzebuje energii życiowej, żeby w pełni się obudzić. Pięć dusz to za mało. Potrzebuje dziewięciu. Wtedy portal będzie permanentny.
Opadła na krzesło, dysząc ciężko. Oczy wróciły do normalności – znowu zielone, ale teraz pełne przerażenia.
— Musimy ich wyciągnąć. Dzisiaj. Zanim zbierze dziewięć dusz. Zostało mu cztery. Jeśli je zdobędzie…
— Co się stanie? — zapytała Katarzyna.
— Wtedy to, co jest po drugiej stronie, przedostanie się tutaj. I nie będziemy mogli tego powstrzymać. To nie jest demon ani duch. To coś znacznie starszego. Coś sprzed czasu, gdy ludzie nauczyli się mówić. Coś, co pamięta gdy Ziemia była młoda i bogowie chodzili po jej powierzchni.
Wstała, chwiejnie. Musiałem ją podtrzymać. Była lodowato zimna, jakby sama była w tym jeziorze.
— Ale jest sposób — powiedziała. — Widziałam go w Kronikach. Rytuał Zamknięcia Bram. Musisz zejść pod wodę, Mariusz. Fizycznie. Znaleźć kamień na dnie i użyć Pieczęci Wiązania. Ale to niebezpieczne. To, co jest po drugiej stronie, będzie się bronić.
— A co z tymi pięcioma osobami?
— Jeśli zamkniesz portal zanim istota ich wchłonie całkowicie, wrócą. Ale musisz się spieszyć. Z każdą godziną są coraz słabsi. Henryk… — spojrzała na Katarzynę — twój ojciec ma może dobę. Potem będzie za późno.
Spojrzałem przez okno na jezioro. Woda była spokojna, odbijała błękitne niebo. Wyglądała niewinnie. Ale teraz wiedziałem co kryje się pod powierzchnią.
— Potrzebuję sprzętu do nurkowania.
— Jest wypożyczalnia w Międzyrzeczu — powiedziała Katarzyna. — Mogę zadzwonić.
— I potrzebuję kogoś do asysty. Nie mogę schodzić sam.
Ilona pokręciła głową.
— Ja nie wchodzę do wody. Nigdy. Ale… — zawahała się. — W mojej wizji widziałam kogoś jeszcze. Młody mężczyzna, był tutaj wczoraj. Posterunkowy. Marek? On ma dar, choć o tym nie wie. Czuje rzeczy. Dlatego wierzy w to co się tutaj dzieje.
— Zadzwonię po niego — powiedziała Katarzyna.
Ilona chwyciła mnie za rękę.
— Mariusz, posłuchaj. To co widziałam… Ta istota jest stara i potężna. Ale ma słabość. Nie znosi srebra i soli. I światła słonecznego. Dlatego działa tylko nocą. Musisz zejść przed zachodem słońca. W dzień jest słabsza.
— Ale to daje nam tylko… — spojrzałem na zegarek — osiem godzin.
— To musi wystarczyć. — Ilona sięgnęła do torby, wyjęła mały woreczek. — To proszek z czarnej soli, srebra i poświęconej kredy. Rozsyp wokół kamienia zanim zaczniesz rytuał. To da ci trochę czasu.
Wziąłem woreczek. Był ciepły w dotyku, jakby tętni własnym życiem.
— Jest jeszcze coś — dodała Ilona. — W mojej wizji… widziałam ciebie pod wodą. Walczysz z czymś. Nie mogłam zobaczyć z czym, ale było duże. I głodne. Bardzo głodne.
Katarzyna zbladła.
— Może powinniśmy wezwać pomoc? Straż pożarną, wojsko?
— I co im powiemy? — zapytałem. — Że starożytny bóg budzi się na dnie jeziora? Zamkną nas w psychiatryku.
— Mariusz ma rację — potwierdziła Ilona. — To nasza walka. Ale nie jesteśmy sami. Czuję, że inni też tu jadą. Twoi przyjaciele, Mariusz. Ci, którzy rozumieją.
Miała rację. Mój telefon zawibrował. SMS od Tomka, mojego mentora: „Czułem niepokój. Jadę. Będę za dwie godziny.”
Potem kolejny, od Ani, która zajmowała się ochronnymi runami: „Ilona dzwoniła. Przywiozę wszystko co mam.”
I trzeci, od księdza Marka, jedynego duchownego którego szanowałem: „Pan mnie wezwał. Będę modlił się za was.”
Spojrzałem na Ilonę i Katarzynę.
— No dobrze. Zbieramy ekipę. Idziemy na wojnę.
Ilona uśmiechnęła się blado.
— Mariusz, jeszcze jedno. W Kronikach widziałam zakończenie. Ale było niewyraźne. Jakby istniały dwie możliwości. W jednej zamykasz portal i wszyscy wracają. W drugiej… — urwała.
— W drugiej?
— W drugiej portal się rozrywa. Jezioro wybucha jak wulkan wody i ciemności. I część okolicy tonie w tym co wypłynie z głębin.
Milczałem. Co można powiedzieć na coś takiego?
— Ale wierzę w ciebie — dodała Ilona. — Zawsze wygrywałeś z ciemnością. I tym razem też wygrasz.
Chciałem w to wierzyć. Naprawdę chciałem. Ale patrząc na jezioro, na tę spokojną, niewinnie wyglądającą wodę, czułem że tym razem ciemność może być silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Za oknem chmury zaczęły się zbierać. Burza nadciągała. Jakby samo niebo wiedziało, że dziś rozegra się coś wielkiego.
Coś, co zdecyduje o losie nie tylko pięciu zaginionych osób.
Ale może o losie nas wszystkich.

Rytuał oczyszczenia
Posterunkowy Marek przyjechał o dziesiątej. Młody, może dwudziestopięcioletni, w cywilu – dżinsy i kurtka przeciwdeszczowa. Nie wyglądał na policjanta. Bardziej na studenta albo informatyka. Szczupły, okulary w drucianej oprawie, nerwowy tik w lewym oku.
— Pan Czarnecki? — wyciągnął rękę. Miał zimne, spocone dłonie. — Marek Kowalski. Katarzyna dzwoniła. Mówił że pan… że pan się tym zajmuje. Profesjonalnie.
— Zajmuję się. A pan wierzy?
Zawahał się. Poprawił okulary – gest, który pewnie powtarzał tysiąc razy dziennie.
— Moja babka… ona widziała rzeczy. Mówiła mi o tym jeziorze. Że co jakiś czas budzi się coś złego. Ostatni raz w sześćdziesiątym czwartym. Wtedy zniknęło siedem osób. Oficjalnie utonęli podczas burzy, ale babka mówiła, że to nieprawda. Że jezioro ich wzięło.
Byliśmy w przyczepie Katarzyny. Ona, Ilona, Marek i ja. Na stole rozłożyłem mapę kempingu, zaznaczyłem miejsca gdzie mieszkają pozostali. Dziewięć przyczep wciąż zamieszkanych. Dziewięć potencjalnych ofiar.
— Musimy ich ochronić — powiedziałem. — Dziś w nocy istota będzie w desperacji. Potrzebuje czterech dusz żeby otworzyć permanentny portal. Będzie polować.
Ilona skinęła głową. Trzymała w dłoniach kryształ selenitu, obracała go nerwowo.
— Czuję jak narasta. Głód. Desperacja. Cokolwiek to jest, jest coraz silniejsze. Karmi się strachem mieszkańców.
— Więc co robimy? — zapytał Marek.
Wyjąłem z walizki przedmioty do rytuału. Białe świece – dwanaście sztuk. Sól morska w lnianych woreczkach. Kadzidło z białej szałwii. Olej z drzewa sandałowego. I najważniejsze – srebrny puchar wypełniony wodą święconą, którą poświęcił ksiądz Marek przed wyjazdem.
— Rytuał Oczyszczenia i Ochrony. Stworzymy barierę wokół kempingu. Coś jak magiczny płot. Istota nie będzie mogła wejść do środka, przynajmniej nie fizycznie.
— A mentalnie? — zapytała Ilona.
— To inna sprawa. Może wpływać na sny, wysyłać wizje. Dlatego musimy być czujni.
Marek patrzył na moje przygotowania z fascynacją i strachem jednocześnie.
— Naprawdę to działa? Te… rytuały?
— Za godzinę się przekonasz.
Wyszliśmy na zewnątrz. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie. Miałem może dwie godziny światła. Musiało wystarczyć.
Zacząłem od północnej granicy kempingu, tam gdzie las był najgęstszy. Wykopałem małą dziurę w ziemi, włożyłem białą świecę. Wokół niej wysypałem krąg z soli morskiej, skropiłem olejem sandałowym. Zapaliłem kadzidło.
— W imię światła, które chroni przed ciemnością — zacząłem recytować formułę. Stare słowa, których nauczył mnie mentor. — Tworzę barierę nie do przekroczenia. Niech żadna zła istota nie przekroczy tego progu.
Świeca zapłonęła. Ale nie zwykłym ogniem – płomień był biały, czysty, pulsował własnym rytmem. Ilona sapnęła z zaskoczenia.
— To… to naprawdę działa.
Powtarzałem rytuał co sto metrów, tworząc krąg wokół całego kempingu. Dwanaście świec, dwanaście punktów ochrony. Z każdą kolejną czułem jak rośnie opór. Jakby coś próbowało mi przeszkodzić. Pot spływał mi po plecach mimo chłodu. Ręce zaczęły drżeć.
Przy ósmej świecy poczułem to wyraźnie. Obecność. Coś obserwowało mnie z jeziora. Coś wściekłe, głodne, stare jak świat.
— Czujesz to? — szepnęła Ilona. Była blada jak ściana.
— Czuję.
— Nie podoba mu się to co robisz.
— To dobrze. Znaczy że działa.
Dziewiąta świeca. Dziesiąta. Przy jedenastej nogi ugięły się pode mną. Marek musiał mnie podtrzymać. Czułem jak coś próbuje wedrzeć się do mojego umysłu. Szepty, obietnice, groźby. Wszystko na raz.
— Przestań. Nie wiesz co robisz. Oni należą do mnie. Oddaj mi co moje.
Głos w mojej głowie. Nie męski, nie żeński. Stary. Tak stary że aż obcy.
— Nie — powiedziałem głośno. — Nie dostajesz nikogo więcej.
Dwunasta świeca. Ostatnia. Byłem przy samym jeziorze, może dziesięć metrów od wody. Słońce już prawie zaszło, ostatnie promienie odbijały się od tafli. Pięknie. Zbyt pięknie.
Ukląkłem, zacząłem kopać dołek pod świecę. I wtedy woda eksplodowała.
Nie, nie eksplodowała. Coś z niej wyskoczyło. Coś czarnego, bezkształtnego, jakby sama czerń przybrała fizyczną formę. Macka? Ramię? Nie mogłem powiedzieć. Sięgnęło po mnie, szybkie jak błyskawica.
Ilona krzyknęła. Marek wyciągnął pistolet służbowy – odruch, bezsensowny, co miały zrobić kule istocie z innego wymiaru?
Ale ja byłem przygotowany. W ostatniej chwili uniosłem srebrny puchar z wodą święconą. Czerń uderzyła w barierę niewidzialnej energii, syknęła jak rozgrzane żelazo wrzucone do wody. Zapach siarki wypełnił powietrze.
— Teraz! — krzyknąłem.
Włożyłem świecę do dołka, wysypałem sól, skropiłem olejem. Słowa rytuału płynęły z moich ust jak rzeka. Nie myślałem, nie analizowałem. Po prostu wiedziałem co mówić.
— W imię światła które było przed ciemnością! W imię życia które zwycięża śmierć! W imię wszystkich którzy cierpią i potrzebują ochrony! Zamykam ten krąg! Niech będzie nie do złamania!
Dwunasta świeca zapłonęła. I w tej samej chwili wszystkie dwanaście świec połączyło się strumieniem białego światła. Krąg się zamknął. Bariera stanęła.
Czarna istota wycofała się do jeziora z dźwiękiem który brzmiał jak krzyk bólu i wściekłości jednocześnie. Woda zawrzała, spieniona, jakby gotowała się od środka. Potem nagle wszystko ucichło.
Upadłem na kolana. Byłem wykończony. Jakbym przebiegł maraton albo nie spał tydzień. Każdy mięsień bolał, głowa pulsowała.
— Mariusz! — Katarzyna podbiegła, pomogła mi wstać. — Co to było? Co to do cholery było?
— Straż — wydyszałem. — To był tylko straż. Wysłannik. Prawdziwa istota jest głębiej. Pod wodą.
Ilona podeszła do brzegu, ostrożnie. Patrzyła na wodę która znowu była spokojna.
— Bariera trzyma. Czuję ją. Ale…
— Ale co?
— Ale to tylko tymczasowe. Świece wypalą się do rana. Potem znowu będziemy bezbronni.
Spojrzałem na zegarek. Szósta wieczorem. Dwanaście godzin ochrony. To musiało wystarczyć.
— Zbierzmy wszystkich mieszkańców — powiedziałem. — Muszą spędzić noc razem. W jednym miejscu. Łatwiej ich ochronić.
Marek pokiwał głową, pobiegł powiadamiać ludzi. Katarzyna poszła z nim. Zostałem z Iloną przy jeziorze.
— Widziałaś coś w swojej wizji? — zapytałem. — Coś co mogłoby pomóc?
Milczała długo. Potem powiedziała cicho:
— Widziałam ciebie pod wodą. Walczysz. Ale nie jesteś sam. Ktoś ci pomaga. Ktoś kogo nie spodziewasz się zobaczyć.
— Kto?
— Nie wiem. Twarz była rozmazana. Ale… — zawahała się. — Ale miał coś w ręku. Coś co świeciło srebrnym światłem. Jak miecz, ale nie miecz. Nie mogłam dokładnie zobaczyć.
Srebrny przedmiot. Broń przeciw istocie. Ale skąd ją wziąć?
Nagle mój telefon zawibrował. SMS od księdza Marka: „Jestem. Przywiozłem coś co może pomóc. Spotkajmy się.”
Popatrzyłem na Ilonę.
— Chyba nasza pomoc właśnie przyjechała.
Ruszyliśmy w stronę parkingu. Za nami dwanaście białych świec paliło się jasnym płomieniem, tworząc barierę przeciw ciemności. Ale wiedziałem że to tylko początek. Prawdziwa walka dopiero się zaczynała.
W powietrzu czuć było napięcie. Burza zbierała się nad jeziorem – ciężkie, czarne chmury kłębiły się nienaturalnie szybko. Jakby samo niebo wiedziało że tej nocy rozegra się coś wielkiego.
Mijaliśmy przyczepy. W oknach paliły się światła, ludzie pakowali najpotrzebniejsze rzeczy. Widać było strach w ich oczach, ale też determinację. Nie zamierzali się poddać bez walki.
— Mariusz — Ilona złapała mnie za rękę. Jej dłoń była lodowata. — Jest coś czego ci nie powiedziałam. W wizji… widziałam dwa zakończenia. W jednym zamykasz portal. W drugim…
— W drugim giną wszyscy?
— Nie. W drugim ktoś się poświęca. Ktoś wchodzi do portalu i zamyka go od środka. Nie widziałam kto. Ale ta osoba… ta osoba nie wraca.
Poczułem zimno w żołądku. Poświęcenie. Zawsze jest cena. Pytanie tylko – kto ją zapłaci?
Pierwszy grzmot przetoczył się nad jeziorem. Burza nadchodziła. A wraz z nią – prawdziwy test naszej ochrony.
— Chodźmy — powiedziałem. — Musimy się przygotować na najgorsze.
Ale w głębi duszy wiedziałem, że najgorsze dopiero przed nami. Bo coś mi mówiło, że istota w jeziorze nie będzie czekać biernie. Że znajdzie sposób żeby wedrzeć się przez barierę.
I że ktoś z nas tej nocy nie przeżyje.

Konfrontacja
Ksiądz Marek przyjechał volkswagenem golfem. Silnik charczał jak gruźlik w ostatnim stadium choroby. Wysiadł, przytrzymując się drzwi. Sześćdziesiąt lat, siwe włosy przylizane do czaszki, sutanna postrzępiona na dole. W ręku trzymał skórzaną torbę, stara, zniszczona, z odłupanym zamkiem.
— Mariusz — podszedł, wyciągnął rękę. Uścisk miał mocny, dłoń szorstką jak papier ścierny. — Przywiozłem to, o co prosiłeś. I coś jeszcze.
Pachniał tytoniem i winem mszalnym. Może trochę za dużo tego drugiego, ale kto miałem go sądzić? Każdy radzi sobie z ciemnością jak umie.
— Co jeszcze?
Rozejrzał się nerwowo. Kropla potu spłynęła mu po skroni mimo chłodu. Październikowy wieczór, może dziesięć stopni, a on się pocił jak w lipcu.
— Porozmawiajmy w środku.
Zaprowadziliśmy go do świetlicy kempingu. Stara buda z bali, dach z eternitu, okna zabite deskami. Ale działała elektrycznie i było tam miejsce dla wszystkich. Dziewięć osób plus my. Trzynaście dusz przeciwko czemuś, co nie miało duszy.
Mieszkańcy siedzieli na plastikowych krzesłach, owinięci w koce. Stara pani Nowak – osiemdziesiąt lat, trzęsące się ręce, oczy jak u przestraszonego królika. Małżeństwo Kowalskich – on siedemdziesiąt, ona sześćdziesiąt osiem, trzymali się za ręce jakby bali się że ocean ich rozdzieli. Reszta podobnie – starzy, przestraszeni, ale determinowani.
Ksiądz postawił torbę na stole. Zamek szczęknął gdy ją otwierał. Wyjął najpierw kropidło – srebrne, ciężkie, z wygrawerowanymi łacińskimi inskrypcjami. Potem fiolkę z wodą święconą. I na końcu…
— Jezu Chryste — szepnęła Ilona.
Sztylety. Dwa. Srebrne od rękojeści po czubek ostrza. Długie może na trzydzieści centymetrów. Na ostrzach wyryte runy – nie chrześcijańskie, coś starszego. Celtyckie? Nordyckie?
— Skąd to masz? — zapytałem.
Ksiądz usiadł ciężko na krześle. Wyglądał jakby postarzał się o dziesięć lat odkąd ostatni raz go widziałem.
— Z archiwum. Część rzeczy których Kościół oficjalnie nie posiada. Były używane w czternastym wieku. Podczas… — urwał, oblizał spękane wargi. — Podczas polowań.
— Polowań na co?
— Na to, co nie powinno istnieć.
Wziąłem jeden sztylety w rękę. Był cięższy niż wyglądał. Metal ciepły w dotyku, pulsował jakby miał własne serce. Na rękojeści wyczułem napis. Odwróciłem do światła.
Qui gladio ferit, gladio perit.
Kto mieczem wojuje, od miecza ginie.
— One działają — powiedział ksiądz. — Testowane wielokrotnie. Mogą zabić to, co nieśmiertelne. Ale… — znowu się zawahał.
— Ale?
— Ale biorą cenę od tego kto ich używa. Za każde zabicie – kawałek duszy. Używaj mądrze.
Cisza. Gęsta jak melasa. Tylko wiatr szarpał dachem, eternit trzeszczał jakby miał się rozpaść.
Nagle wszystkie świece w świetlicy zgasły jednocześnie.
Ktoś krzyknął. Chyba pani Nowak. Sięgnąłem po latarkę ale Ilona mnie powstrzymała.
— Czekaj — szepnęła. — Słuchaj.
I wtedy usłyszałem. Nie, nie usłyszałem. Przestałem słyszeć. Absolutna cisza spadła na świetlicę jak gruby koc. Nawet wiatr umilkł. Nawet moje własne serce przestało bić. Albo przestałem je słyszeć.
Zaczęło się.
Światło latarki rozcięło ciemność. Marek trzymał ją drżącymi rękami, omiatał snopem światła pomieszczenie. Wszyscy siedzieli, jak posągi. Tylko oczy się poruszały – przerażone, szukające ratunku.
Katarzyna poruszyła ustami. Nic. Żadnego dźwięku.
Chwyciłem sztylety, po jednym w każdej ręce. Były lodowate teraz, jakby temperatura spadła o dwadzieścia stopni. Mój oddech tworzył obłoczki pary których nie słyszałem.
Drzwi otworzyły się. Powoli, bez skrzypnięcia którego nie było. I weszła mgła.
Czarna jak smoła, gęsta jak melasa. Pełzła po podłodze, wspinała się po ścianach. Gdzie dotknęła drewna, zostawiała ślady – jakby wypalona, jakby zgniła. Zapach padliny wypełnił powietrze. Mdlący, duszący.
Uniosłem sztylety. Srebrny metal zaczął świecić słabym, niebieskim światłem. Mgła cofnęła się jakby uderzona. Ale tylko na moment.
Formowała się. Przyjmowała kształt. Najpierw nogi – długie, chude, ze zbyt wieloma stawami. Potem tors – wklęsły, jakby ktoś wyssał wszystkie organy. Ramiona które sięgały podłogi. I głowa…
Nie. To nie była głowa. To było coś co udawało głowę. Otwór pełen zębów, oczu więcej niż dwa, włosy które były mackami czy macki które były włosami.
Istota stanęła w pełnej wysokości. Trzy metry. Może cztery. Musiała się schylić żeby nie uderzyć w sufit.
Otworzyła… usta? I przemówiła. Nie słyszałem słów ale czułem je w kościach, w mózgu, w duszy.
ODDAJ MI CO MOJE
Pokręciłem głową. Pokazałem sztylety.
Istota zaśmiała się. Dźwięk jak paznokcie po tablicy, jak krzyk konającego, jak wszystkie koszmary dzieciństwa naraz.
ONI SĄ MOI. ZNACZENI. OD POKOLEŃ. JEZIORO BIERZE CO MU SIĘ NALEŻY
— Nie dzisiaj — powiedziałem. Albo pomyślałem że powiedziałem. W absolutnej ciszy nie było różnicy.
Ruszyłem. Sztylety śpiewały w powietrzu, zostawiały smugi niebieskiego światła. Istota uderzyła – macka gruba jak moje udo śmignęła w moją stronę. Uchyliłem się, cięłem. Czarna krew – albo coś co wyglądało jak krew – trysnęła na ścianę.
Istota zawyla. Tym razem usłyszałem. Cisza pękła jak tafla lodu. Dźwięki wróciły – krzyki, płacz, modlitwy.
— Wszyscy na zewnątrz! — krzyknąłem. — Natychmiast!
Ale nikt się nie ruszył. Sparaliżowani strachem, patrzyli jak walczę z czymś co nie powinno istnieć.
Istota zaatakowała ponownie. Tym razem byłem za wolny. Macka uderzyła mnie w pierś, posłała przez całe pomieszczenie. Uderzyłem plecami o ścianę, coś chrupnęło. Żebro? Dwa? Ból eksplodował w klatce piersiowej.
Podnosiłem się z trudem. Krew w ustach, metaliczny smak. Istota szła w moją stronę, powoli, jakby się delektowała. Wiedziała że wygrała.
I wtedy Ilona stanęła między nami.
— Nie — sapnąłem. Krew pocieka mi po brodzie. — Uciekaj…
Ale ona nie uciekała. Stała wyprostowana, oczy zamknięte. I zaczęła mówić. Nie modlitwę. Nie zaklęcie. Opowieść.
— Pamiętam — mówiła cicho, ale jej głos niósł się po całej świetlicy. — Pamiętam gdy byłeś młody. Gdy przybyłeś tu pierwszy raz. Nie byłeś zły wtedy. Byłeś… samotny.
Istota zatrzymała się. Jej wiele oczu skupiło się na Ilonie.
— Pamiętam umowę. Krew za ochronę. Życie za życie. Ale umowa została złamana. Nie przez nas. Przez ciebie. Brałeś więcej niż ci się należało.
KŁAMIESZ
— Nie kłamię. Widzę. Kroniki pokazują prawdę. Sześćset lat temu. Pierwsza ofiara była dobrowolna. Stary rybak, chory, umierający. Oddał się żeby wioska przetrwała zimę. Ale ty chciałeś więcej. Zawsze więcej.
Istota cofnęła się. Po raz pierwszy wyglądała na… niepewną?
Ilona otworzyła oczy. Były całkowicie białe, świeciły wewnętrznym światłem.
— Znamy twoje imię. Twoje prawdziwe imię.
NIE
— Głębinowy. Pożeracz Światła. Ten Który Czeka Pod Powierzchnią. MORRIATH.
Istota wrzasnęła. Okna eksplodowały, szkło posypało się jak deszcz. Wiatr wdarł się do środka, niosąc zapach burzy i jeziora.
To był mój moment. Gdy istota była rozproszona, zraniona swoim własnym imieniem. Skoczyłem, oba sztylety wycelowane w coś co mogło być sercem.
Trafiłem. Ostrza wbiły się po rękojeści. Niebieskie światło eksplodowało, oślepiające, czyste.
Istota – Morriath – zawyla po raz ostatni. Jej ciało zaczęło się rozpadać, czarna mgła uciekała przez wybite okna, wracała do jeziora.
Ale zanim zniknęła całkowicie, chwyciła Ilonę.
— Nie! — krzyknąłem.
Za późno. Obie zniknęły. Tylko czarna plama na podłodze i zapach siarki zostały.
Pobiegłem na zewnątrz. Dwanaście świec wciąż się paliło ale płomienie były czerwone teraz, jakby skalane. Jezioro kotłowało się, woda podnosiła się i opadała jakby oddychała.
— Ilona!
Nic. Tylko echo mojego krzyku.
Katarzyna podbiegła, złapała mnie za ramię.
— Co robimy? Gdzie ona?
Wiedziałem gdzie. Pod wodą. W portalu. Morriath zabrał ją ze sobą, ostatni akt zemsty. Albo ostatnia ofiara.
Spojrzałem na sztylety w moich rękach. Wciąż świeciły, słabiej, ale świeciły. Potem na jezioro. Potem na przerażonych ludzi za mną.
Decyzja. Zawsze jest cholerna decyzja. Ratować jedną osobę czy chronić dziewięć?
— Marek — powiedziałem. — Pilnuj ich. Jak świece zgasną, zabierz wszystkich stąd. Jak najdalej.
— Co ty…
— Idę po nią.
— To samobójstwo!
Może. Prawdopodobnie. Ale Ilona stanęła za mnie. Teraz moja kolej.
Zdjąłem kurtkę, buty. Sztylety przywiązałem do pasa sznurem. Woda będzie lodowata, może pięć stopni. Mam może dziesięć minut zanim hipotermia mnie zabije. Zakładając że Morriath nie zrobi tego pierwszy.
— Mariusz, nie…
Nie słuchałem. Pobiegłem, skoczyłem.
Woda uderzyła jak tysiąc igieł. Lodowata, piekąca. Każdy mięsień krzyczał, żebym wypłynął. Nie słuchałem. Nurkowałem głębiej.
Ciemność. Absolutna czerń. Ale sztylety świeciły, dawały trochę światła. Wystarczająco żeby zobaczyć…
Kamień. Ten sam który Henryk wyłowił. Leżał na dnie, może dziesięć metrów pode mną. Ale to nie był kamień. To było serce. Pulsujące, czarne serce wielkości samochodu. A w nim – portal. Rozdarta dziura w rzeczywistości, prowadząca… dokąd?
Popłynąłem w dół. Płuca paliły, krzyczały o powietrze. Zignorowałem. Dotknąłem portalu.
I zostałem wessany.
Upadek. Albo lot. Albo coś pomiędzy. Przez moment który trwał wieczność byłem nigdzie i wszędzie. Widziałem wszystko – przeszłość jeziora, pierwsze ofiary sprzed wieków, umowę która została zawarta i złamana.
Potem uderzyłem o coś twardego. Kamień? Ziemia?
Otworzyłem oczy. Byłem w jaskini. Nie, nie jaskini. W żołądku. Ściany pulsowały, oddychały. Czerwone, mokre, żywe.
Ilona leżała kilka metrów dalej. Nieprzytomna ale oddychała. Obok niej…
Pięć postaci. Henryk, Józef, Anna, pozostali zaginieni. Żywi ale ledwo. Wyniszczeni, wychudli jak szkielety. Podłączeni do ścian czymś co wyglądało jak żyły albo korzenie.
— Przyszedłeś.
Morriath. Ale nie ten sam. Tu, w swoim świecie, był większy. Potężniejszy. I paradoksalnie – bardziej ludzki. Miał twarz teraz. Starą, pomarszczoną, z oczami które widziały zbyt wiele.
— Głupi chłopcze. Teraz jesteś mój jak oni.
— Nie — powiedziałem. Sztylety zapulsowały w moich dłoniach. — Przyszedłem zakończyć to.
— Tu? W moim świecie? Nie masz mocy.
Miał rację. Sztylety świeciły słabiej. Czułem jak energia ucieka z nich, wchłaniana przez ten koszmarny wymiar.
Ale był sposób. Zawsze jest sposób.
Pamiętałem słowa księdza. „Biorą cenę. Kawałek duszy za każde zabicie.”
A jeśli oddałbym całą duszę? Za jedno, ostatnie zabicie?
— Mariusz, nie…
Ilona. Obudziła się, patrzyła na mnie. Wiedziała co planuję. Widziała w Kronikach.
— Muszę.
— Będzie inny sposób.
— Nie ma czasu.
Morriath zaatakował. Tu był szybszy, silniejszy. Ledwo uchyliłem się przed macką grubą jak pień drzewa. Druga uderzyła mnie w bok, posłała na ścianę. Coś pękło. Kolejne żebro.
Podnosiłem się z trudem. Krew wszędzie – w oczach, w ustach, na rękach. Ale wciąż trzymałem sztylety.
— Poddaj się — syknął Morriath. — Będziesz żył. Wiecznie. Tu.
— Raczej… zdechnę… stojąc.
Ostatni atak. Włożyłem w niego wszystko – całą siłę, całą wolę, całą duszę. Sztylety zapłonęły białym ogniem, oślepiającym, czystym.
Morriath próbował się bronić ale było za późno. Ostrza przeszyły jego serce – prawdziwe serce, nie ludzką imitację.
Wrzask. Taki który mógł rozerwać rzeczywistość. Ściany jaskini – żołądka – zaczęły się kurczyć, pulsować szaleńczo.
— Wszyscy won! — krzyknąłem do Ilony. — Portal się zamyka!
Zaczęła uwalniać pozostałych, przecinać żyły które ich trzymały. Ale ja wiedziałem że nie zdążą. Portal kurczył się, za minutę, może dwie, zniknie.
Decyzja. Znowu cholerna decyzja.
Wyciągnąłem sztylety z ciała Morriatha. Wbiłem je w ścianę portalu, trzymając go otwartym. Metal krzyczał, pękał, ale trzymał.
— Idźcie! Teraz!
— Mariusz…
— IDŹCIE!
Ilona zrozumiała. Poprowadziła pozostałych do portalu, przepchnęła przez szczelinę. Henryk, Józef, Anna… Jeden po drugim znikali, wracali do swojego świata.
Ilona ostatnia. Zatrzymała się, obróciła.
— Będę pamiętać.
— Wiem.
Zniknęła.
Zostałem sam. Sztylety pękały, metal nie wytrzymywał presji. Jeszcze chwila i portal się zamknie. Na zawsze.
Mogłem spróbować. Puścić sztylety, skoczyć. Może bym zdążył.
Ale wtedy poczułem to. Dłoń na ramieniu. Ciepła, znajoma.
— Nie dzisiaj, chłopcze.
Odwróciłem się. Ksiądz Marek. Ale jak? Kiedy?
— Popłynąłem za tobą — wysapał. Był cały mokry, dygotał z zimna. — Ktoś musiał. Wiedziałem że zrobisz coś głupiego.
— Księże, nie…
— Mam siedemdziesiąt lat. Raka płuc. Może miesiąc życia, góra dwa. Ty masz całe życie przed sobą. I ludzi którzy cię potrzebują.
Zanim zdążyłem zaprotestować, wyrwał mi sztylety z rąk. Pchnął mnie w stronę portalu.
— Powiedz im że nie żałuję. Że wreszcie zrobiłem coś co ma sens.
— Księże!
— IDŹ!
Portal kurczył się. Sekundy. Ilona chwyciła mnie po drugiej stronie, wciągnęła. Ostatnie co zobaczyłem to ksiądz trzymający pękające sztylety, uśmiechający się.
Spokojny.
Portal eksplodował. Fala energii wyrzuciła nas z wody jak szmaciane lalki. Upadłem na brzeg, kaszląc wodą i krwią. Żebra krzyczały, płuca paliły, ale żyłem.
Cholera, żyłem.
— Mariusz! — Katarzyna podbiegła, owinęła mnie kocem. — Myśleliśmy że…
— Ksiądz — wydyszałem. — Ksiądz został.
Ilona położyła dłoń na moim ramieniu. W jej oczach widziałem zrozumienie.
— Widział to w Kronikach. Wiedział jak to się skończy. Dlatego przywiózł sztylety. Dlatego przyjechał.
Spojrzałem na jezioro. Woda teraz była spokojna. Czysta. Morriath nie żył, portal zamknięty na zawsze. Ale cena…
Henryk podszedł, podtrzymywany przez córkę. Wyglądał jakby postarzał się o dwadzieścia lat ale w oczach miał życie.
— Dziękuję — powiedział tylko.
Co mogłem odpowiedzieć? Że to nie ja powinienem odbierać podziękowania? Że prawdziwy bohater został po drugiej stronie?
Ratownicy medyczni zabrali mnie do szpitala. Trzy złamane żebra, wstrząśnienie mózgu, hipotermia. Nic czego bym nie przeżył. Fizycznie.
Psychicznie… to inna sprawa.
TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
Siedziałem w mieszkaniu w Polkowicach. Żebra zabandażowane, oddech wciąż płytki i bolesny. Na stole leżał list od kurii. Oficjalne podziękowania za „pomoc w trudnej sytuacji duszpasterskiej”. Żadnej wzmianki o prawdziwych wydarzeniach.
I czek. Spory czek. „Darowizna na działalność charytatywną”.
Ilona siedziała naprzeciwko, piła herbatę z mojego kubka z napisem „Najlepszy Tata” – prezent od pewnej ocalałej dziewczynki sprzed lat.
— Wiesz że to nie twoja wina — powiedziała.
— Wiem.
— Ale wiesz też że będziesz się obwiniał.
— Też wiem.
Uśmiechnęła się smutno.
— Widziałam w Kronikach. Ksiądz Marek jest… szczęśliwy. Tam gdzie jest. Spełniony. Po raz pierwszy od lat.
— Nadal czuję jakbym go zawiedł.
— Zawiodłeś go tylko jeśli przestaniesz robić to co robisz. Jeśli przestaniesz pomagać. Wtedy jego ofiara będzie na marne.
Miała rację. Wiedziałem o tym. Ale serce i rozum to dwie różne rzeczy.
Telefon zawibrował. Nieznany numer.
— Mariusz Czarnecki.
— Panie Czarnecki? — głos kobiety, młodej, przestraszonej. — Mam problem. Coś… coś jest w moim domu. Policja mówi że to wyobraźnia ale ja wiem że nie. Proszę, niech pan pomoże.
Spojrzałem na Ilonę. Skinęła głową.
— Gdzie pani mieszka?
— Głogów. Ulica Kościelna 13.
Oczywiście. Zawsze trzynastka.
— Będę jutro. Proszę na razie zapalić białe świece w każdym pokoju. I rozsypać sól na progach.
— Dziękuję! Dziękuję panu!
Rozłączyłem się. Ilona wstała, sięgnęła po kurtkę.
— Jadę z tobą.
— Nie musisz.
— Wiem. Ale chcę. Ktoś musi cię pilnować żebyś znowu nie próbował być męczennikiem.
Zaśmiałem się. Krótko, boleśnie – żebra przypomniały o sobie. Ale dobrze było się śmiać.
— Dobra. Ale tym razem bez poświęceń. Obiecuję.
— Zobaczymy.
Wstałem, podszedłem do okna. Za szybą Polkowice tętniły życiem. Normalni ludzie, normalne problemy. Nie mieli pojęcia co czyha w ciemności. I dobrze. Niech nie wiedzą.
Bo dopóki ja żyję, dopóki mogę walczyć, będę stał między nimi a ciemnością.
Za księdza Marka. Za wszystkich którzy się poświęcili.
Za tych którzy nie mogą się bronić.
Jestem Mariusz Czarnecki. Rytualista.
I moja walka dopiero się zaczyna.
